wtorek 14, kwiecień, 2015

Biegowe „pulp fiction”…

zywiec brennaW ostatni weekend marca mieliśmy się zmierzyć z trasą Górskiej Pętli UBS 12.12, dwunastogodzinnym biegiem górskim rozgrywanym w malowniczej scenerii Beskidów. Taki plan przyświecał całej naszej czwórce, przy czym szczególny nacisk na ten start kładło dwóch zakochanych w bieganiu po górkach wegusów – Konrad i Łukasz. Nasza drużyna, w której skład wchodził Andrzej i moja skromna osoba, traktowała te zawody bardziej ulgowo, niemniej jednak z pełną świadomością podjętego wyzwania. Po drodze, troszeczkę pod wpływem organizatora zawodów w Brennej, zapisaliśmy się na odbywający się dzień (dokładnie 10 godzin) później Półmaraton Żywiecki. Tyle suchych faktów, a rzeczywistość wyglądała tak…

Pierwsze oznaki aktywności złych fluidów zaczęły się pojawiać już na ostatnim wspólnym treningu w Brennej, dwa tygodnie przed zawodami. Mimo posiadania rzekomego tracka trasy, mimo usilnych starań załadowania go do różnych sprzętów pozostało nam kierowanie się mizernym opisem trasy. Zamiast niecałych 16 km wyszło ponad 18, ewidentnie coś poszło nie tak. Dodatkowo Konrad utwierdził się w przekonaniu, że z jego stopą dzieje się coś niedobrego. Na tyle niedobrego, że na zawody przyjechał z mocno pomarańczowym światłem, które bardzo szybko zamieniło się w czerwone.

Zanim jednak do tego doszło okazało się, że jego partner z drużyny nie dojechał na bieg z powodu problemów zawodowych. Oczywiście zupełnie nieoczekiwanych, zamiast wyjeżdżać w piątek z Warszawy do Brennej, przyszło Łukaszowi późną nocą wracać z Litwy… W związku z tym tylko Andrzej dotarł do Brennej zgodnie z planem, ale szybko przekonał się, że łatwo nie będzie – temperatura w pokoju, który miał być również naszą noclegownią po zawodach, sprawiła, że sobotni poranek spędził grzejąc się w swoim samochodzie.

Same zawody miały byś rozgrywane w formule 12 godzinnego biegu po pętli długości blisko 16 kilometrów z przewyższeniem około 800 metrów. Start o 12.12 w południe, zakończenie zawodów tuż po północy, każdy zawodnik, czy biega indywidualnie, czy drużynowo, sam decyduje ile okrążeń chce, albo raczej może pokonać. Jak już wspominałem chłopaki z drugiego teamu celowali w czołówkę klasyfikacji drużynowej. Jednak życie napisało zupełnie inny scenariusz, Konrad swój start indywidualny, oprócz wspomnianej kontuzji, przypłacił kryzysem energetycznym, który jak sam przyznał nigdy mu się jeszcze na żadnym biegu nie zdarzył. Zawody, które miały trwać pół doby zakończyły się dla niego po niespełna czterech godzinach, jakby na to nie patrzeć sporym niesmakiem.

Nasz team też przeżył konkretne perypetie. Najpierw, po przyjeździe do Brennej, okazało się, że spakowałem zamiast trailówek zjechane szosówki. Jedne i drugie są koloru czarnego, jak diabeł, który cały czas mieszał nam szyki. Ta pomyłka kosztowała mnie dodatkowe dwie godziny za kółkiem i kompletnie odebrała resztki entuzjazmu. Paradoksalnie, pierwsze pętle, które zaliczamy, najpierw Andrzej, po nim ja, wypadają nadzwyczaj dobrze. Jest dużo szybciej niż zakładaliśmy, ale już na drugich okrążeniach wszystko wraca do normy tego dnia, czyli od jakiejkolwiek normy totalnie odbiega 🙂

Najpierw Andrzej przeżywa na swoim kółku spore katusze. Nie dość, że zaczyna mu doskwierać lekka kontuzja z jaką przyjechał do Brennej, to załamanie pogody zamienia długie odcinki trasy w uciążliwe grzęzawisko. Na linii startu-mety słyszę od Andrzeja jednoznaczną deklarację, że już na trasę nie wróci. Cóż, w związku z tym postanawiam potraktować swoje okrążenie jako ostatni kontakt z górami w tegorocznym cyklu około zimowy. Ma być luźno, nie za szybko, po prostu przyjemnie. Brutalna rzeczywistość już po kilku kilometrach wrzuca mnie w okowy surrealistycznego krajobrazu – gęstej mgły po zmierzchu w górach. Paradoks całej sytuacji polega na tym, że biała mgła w połączeniu z czarnym niebem daje piorunującą mieszankę, w której człowiek całkowicie traci orientację. Każdy kto choć raz szukał kogoś z zasłoniętymi oczami doskonale wie, jak karkołomnym przedsięwzięciem jest bieganie po płaskiej powierzchni w takiej sytuacji. Zbieganie w dół przy takiej widoczności przypomina spadanie w przepaść z każdym krokiem. Możliwe, że moja czołówka nie nadaje się na takie warunki (w klasycznej nocy ciemnej nigdy mnie nie zawiodła), możliwe, że nieznajomość trasy zrobiła swoje, ale ta blisko godzina spędzona w nocnej mgle kosztowała mnie parę worków zdrowia psychicznego, kilka manewrów bliskich spotkań z drzewostanem Beskidów i przede wszystkim trwałą awersją do jakichkolwiek dalszych czynności biegowych. Jaki człowiek może być szczęśliwy po zakończeniu zawodów na przedostatnim miejscu nie wiedziałem, aż do tego wieczora 😉

Wracam do pokoju, chłopaki zalewają smutki, nie widzę najmniejszych przeciwwskazań żeby się do nich przyłączyć. Każdy z nas ma sporo do 'wypłukania’, a browarek po takim dniu smakuje szczególnie. Ten fragment weekendu pozostawia najmilsze wspomnienia, tym bardziej, że kładąc sie do zimnego łóżka dociera do mnie świadomość, że za niespełna 10 godzin czeka kolejne, wcale nie takie proste wyzwanie. Dodatkowo ze względu na zmianę czasu noc będzie o godzinę krótsza, po sześciu godzinkach szarpanego snu trzeba się zrywać do kolejnego boju.

Na stracie Półmaratonu Żywieckiego zostaje już tylko dwóch ochotników, u Konrada problem ze stopą jest na tyle poważny, że pojawiają się uzasadnione obawy co do dalszych losów jego kolejnych wiosennych startów. Andrzej i ja postanawiamy potraktować ten bieg jako radosne wybieganie po ciężkich zawodach. Duży błąd, szczególnie z mojej strony, kogoś, kto przecież doskonale zna trasę połówki dookoła Jeziora Żywieckiego (często robię na niej treningi) i wie, że to trudne i wymagające sporego wysiłku kilometry. Już na pierwszych podbiegach, nomen omen w okolicy mojego zamieszkania, zdaję sobie sprawę, że będzie bolało, oj będzie. Na metę docieram obolały i ekstremalnie głodny. Ostatnie dwa słynne podbiegi na 17 i 19 kilometrze na tyle naruszyły moje wyczerpane magazyny energii, że tuż za metą biegam jak oszalały koń w poszukiwaniu przysłowiowej kostki cukru. Najtańszy baton spełniający warunki (marcepan oblany gorzką czekoladą) smakuje jak nigdy. Docierający chwilę po mnie na żywiecki rynek Andrzej również wygląda na nieźle ścioranego.

Kwintesencją zbiegu psychodelicznych okoliczności, które towarzyszyły nam przez ostatnie dni jest historia, która wyszła na jaw kilka godzin po wyjeździe chłopaków ode mnie. Okazało się, że dowód rejestracyjny samochodu Andrzeja zamiast wrócić z nim do Makowa, powędrował z Konradem do Mogilan (bagatela 400 km odległości). I jak tu nie mówić o prawie serii, no powiedzcie sami 🙂

Paradoksalnie najlepiej wyszedł na całym zamieszaniu ten, który nie dotarł na południe Polski – Łukasz. Co prawda nie pobiegał sobie po ukochanych górkach, ale za to zrobił życiówkę w rozgrywanym w tym samym czasie co nasz bieg Półmaratonie Warszawskim. Zresztą, zgodnie z logiką tego weekendu, zrobił tą życiówkę jako swoja siostra, ale to już zupełnie inna historia.

Poniżej podsumowania Konrada i Andrzeja oraz garstka zdjęć z przygotowanymi specjalnie na tą okazję komentarzami 😉

„Zawody w Brennej miały być dla mnie wisienką zdjętą z tortu „Sezonu Biegowego 2015″. Generalnie życie nauczyło mnie, że bardzo rzadko jest dokładnie tak jak byśmy sobie tego życzyli ale w tym przypadku los przeszedł samego siebie. Takiej eskalacji niefortunnych zdarzeń nie doświadczyłem na żadnych zawodach w mojej skromnej biegowej karierze…” Konrad

„Wyjazd pełen niedogodności (kontuzje, brak Łukasza, niedogrzany pokój, nie te buty, zepsuta czołówka, dowód rejestracyjny wysyłany pocztą itp.). Trasa dla mnie tak trudna technicznie, że przy niej Skrzyczne podczas Zamieci to była górka, z której dzieci zjeżdżają na jabłuszkach. Całe szczęście zostało sił na bieg w Żywcu, a jedyne konsekwencje to przeziębienie i siny paznokieć.”  Andrzej

AdamS

brenna1Poważni Vege Runnersi na poważnych zawodach ruszają na przekór przeciwnościom losu…brenna3 No może nie tacy całkiem poważni 😉

brenna5O, tan głupek nawet udaje, że mu się podoba 🙂

brenna4

Nara koledzy, ja już stąd spadam.

brenna2A miało być tak pięknie…

brenna6Ja pierdziele to jednak śnieg, a myślałem, że dekoracje?!

zywiec1Niby się cieszy, a jęzor na wierzchu 😉

żywiec2Yes, yes, yes, to już jest koniec!