niedziela 12, Marzec, 2017

TransGranCanaria 360⁰ – 265km, 13.000+

WP_20170223_003Gran Canaria to mała Europa. Tak się reklamują. Festiwal biegowy Transgrancanaria to 3800 biegaczy z 70 krajów. Wybór biegów od krótkich po ultra. Koronnym dystansem jest 125km. W tym roku impreza powiększyła się o najdłuższy dystans. 265km. Trasa obejmuje całą wyspę. 360⁰. Pierwsza edycja. Historyczna. Na liście startowej 103 osoby. Organizator na ten bieg ustalił limit na 100 osób. Stu wybrańców. Właściwie to stu trzech.

Miejsca, miejscowości obejmujące trasę:

Maspalomas – Tunte – El Garanon – Mogan – Veneguera – Tasarte – La Aldea – Cortijo de Tirma – El Risco – San Pedro – Saucillo – Hoya Pineda – Guia –Moya – Finca di Osorio – Teror – Pino Santo – Santa Brigida – La Atalaya –Valsequillo – Cueva – Temisas – Santa Lucia – San Augustin – Playa del Ingles – Maspalomas

unnamed

perfil-360-1024x259

IMAG0068

Z naszej bazy w Tasarte do Maspalomas, gdzie znajduje się biuro, start i meta mojego dystansu, jedzie się półtorej godziny przez góry –  serpentynami. Towarzyszy nam Pedro z Portugalii, który jest bardzo zaciekawiony światem ultra. Wcześniej chyba nie miał sposobności poznać ludzi takich jak My. Rozmawiamy o rzeczach ważnych i mniej ważnych. Z każdym następnym zakrętem nie mogę wysiedzieć w samochodzie. Nosi mnie, a podenerwowanie z poprzedniego dnia unosi się do dziś. Dziwne, gdyż u mnie taki stan to niezwykła rzadkość. Tylko swym wrodzonym spokojem ujarzmiam nerwy. Wytłumaczeniem jest niecodzienna sytuacja. Zawody. Na ile kilometrów?! – dostaję sms’a od Mamy z zapytaniem. Odpisuję, że mało – 265km i 13.000 + w górę.

Nie chcę z nikim rozmawiać, zostawcie mnie, chce być sam. To chyba moment tuż przed startem na medytację, zostanie na chwilę sam ze sobą. Dostać się do zakamarków swojego umysłu. Przygotować się przed nadchodzącą przygodą.

Na trzydzieści minut przed startem wołają nas do strefy zawodników. Każdy wchodzący w strefę sprawdzany ma nadajnik SPOT, w jaki jesteśmy wszyscy wyposażeni. Dzięki niemu organizator jak i kibice wiedzą, gdzie się znajdujemy. Za jego pomocą można też wezwać pomoc SOS w razie potrzeby. Gdy już wszyscy jesteśmy w strefie zawodników, następuje prezentacja według alfabetu wszystkich uczestników. Po wyczytaniu nazwiska należy przebiec kilka metrów po podeście w ten sposób prezentując się publiczności. Adrenalina podnosi, gdy wyczytują Pawłowskiego. Człowieka, który zdecydował się na start w tych zawodach raptem trzy miesiące temu. Czasu na przygotowanie było niewiele. Byłem świadom tego, ale wyszedłem też z założenia, że sezon zimowy jest inny od pozostałych miesięcy przygotowawczych. Jest najważniejszy i liczy się systematyka. A tego mi nie zabrakło. Jak krecik, tydzień w tydzień wykonywałem swoją robotę.

Pięć  minut do startu! Pamiątkowe zdjęcia i jedno zdanie wypowiedziane przeze mnie:

-No, kilka dni mnie nie będzie.

Tres , dos, uno …. Poszli!

15-single-default

Klika przecznic w słonecznym Maspalomas, które słynie z kurortu turystycznego i wydm, gdzie można poczuć się jak na Saharze i wybiegamy na przedpola miasteczka. Już po trzecim zakręcie kilku zawodników nie wie, gdzie biec. Trasa jest nieoznaczona. Polegamy tylko na sobie.

 Oczywiście jesteśmy wyposażeni w ślad trasy wgrany na zegarek (sprzęt obowiązkowy), nawigację gps także ze śladem (sprzęt obowiązkowy) oraz dwudziestopięciostronicową szczegółową mapę (sprzęt obowiązkowy). Z nietypowego  sprzętu obowiązkowego to namiot, ewentualnie schron (coś jak namiot). Niewygodne to. Gabarytem i ciężarem nie jestem zadowolony. Ale jak trzeba to trzeba. Udało mi się upchać wszystko do małego plecaka. Pozostały sprzęt obowiązkowy to zazwyczaj to co zawsze, ubrania, nóź, apteczka, ładowarki, czołówki, baterie itd. …..

Pierwsze kilometry w grupie, ale jak zaczęły się otwarte pola, peleton zaczął rwać się. Teren powoli zamieniał się  w coraz trudniejszy. Po chwili dochodzę Czecha. Biegnie z mapą w ręku według, której nawiguje. Bardzo szybko dwa razy wybiera nie tą ścieżkę co trzeba. Koryguje go. Za trzecim razem tak poszedł do przodu, że moje nawoływanie jest dla niego nie słyszalne. Więcej go już nie widziałem. Bóg jeden wie, gdzie go poniosło. Faktem jest, że żaden Czech nie ukończył zawodów. Tego poniosło, a drugi tak się wywrócił , że dwie czołówki naraz rozwalił. Jeden z nich był jednym z faworytów biegu.

IMAG0091

Pnę do góry, bo pierwsze 38 kilometrów to stopniowo tylko pod górkę. Ziemia wypalona, słońce coraz wyżej. Zaczyna grzać konkretnie. Obserwuję jak pięć ogromnych białych wozów marki Toyota zjeżdża z jakiegoś wzgórza. Wygląda to jak jakiś meksykański obraz filmowy.

Na cięższym podejściu dochodzi mnie Węgier. Grupa Wyszehradzka sobie myślę. Wita się po polsku – Cześć. Wysoki, z długimi kijami i butami Hoka nadaje tempo. Mocne. Odpuszczam, trzymam go w zasięgu wzroku. Węgier, będzie czwarty w klasyfikacji końcowej. Dochodzimy Hiszpana, jego muzyka jest słyszalna z odległości kilku metrów. Ma chłopak zdrowe uszy. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że ten bieg spowoduje, że zaprzyjaźnimy się na dobre i na złe.

Przebiegamy pierwszy raz przez miasteczko – Tunte. Zamiast sklepu korzystam z fontanny i kraniku z wodą. Za miasteczkiem ślad nie jest klarowny. To był jeden z tych momentów, gdzie nagle z chaszczy pojawiają się ludzie z pięciu stron  świata, każdy w z nosem w mapie. Wspólnymi siłami obieramy właściwy kierunek.

image

Cała zabawa zaczęła się, gdy wspinaliśmy się na pierwszy punkt kontrolny, na którym zarazem znajdował się pierwszy przepak. Niemal pionowe ściany, wspinaczka na kota, do tego jeszcze trzeba było nawigować. Z jakimiś dwoma Francuzami pchałem się w coś w rodzaju wyschniętego wodospadu. Do momentu, gdzie potrzeba było trzech chłopa, aby wejść wyżej. Podsadziliśmy pierwszego i wypchnęliśmy na półkę wyżej. Następnie do ataku przeszedł drugi z nich. Oparł się na mnie, a drugi go wciągnął. Zostałem sam. Pomimo prób wciągnięcia mnie, z braku jakiegokolwiek oparcia na nogę, aby wybić się w górę i zostać wciągniętym przez kompanów zmuszony byłem odpuścić ten numer. Wycofałem się kilka metrów i po nowej półce, a za nią ścieżką piąłem się do góry. Jak okazało się dwaj Francuzi wpadli w pułapkę. Droga była bez wyjścia. Już z górnej półki obserwowałem jak nie mogą poradzić sobie z wyjściem. Okrzyk coś w stylu aaaaaaaa dopełnił definitywnie wycofanie się i obranie ścieżki, którą wszyscy podążali. Mogę powiedzieć, że dobrze stało się, że mnie nie wciągnęli za sobą.

Tuż przed wierzchołkiem wszystkie gps’y straciły sygnał. Trochę na logikę i na czuja obraliśmy właściwy kurs. Wreszcie jesteśmy na grzbiecie i można biec. To nie jedyny powód z którego ucieszyłem się. Drzewa, więcej zieleni. Do tej pory teren był suchy, wypalony i kamienisty. Spada też temperatura z około 25 stopni na dole robi się  około 10 stopni na górze. Ale najbardziej to te drzewa. Cały czas mi tego brakowało od pierwszego dnia pobytu na Gran Canarii. Jeszcze mówiłem do Pedro przed zawodami, gdzie jest las? Ja kocham las. Pedro mówił, że z drzew można czerpać energię. Potwierdzam, bo tak jest.

17021373_10202598356076708_5280230312322042070_n

Ostatni kilometr do punktu przynosi mi bardzo radosną niespodziankę. Cała ferajna czeka na mnie na punkcie. Tomek wybiegł mi naprzeciw i 400m pokonuje ze mną. Wpadam na punkt El Garanon 38km,  a tam Pedro niczym wolontariusz sprząta, układa tacki, przynosi kubki i pomaga zawodnikom. Nikt go nie prosił i nikt mu nic nie mówił. Sam z siebie daje co może.  Są też dziewczyny. Rzucam kilka słów o trasie. Z owoców słabo, tylko banany i pomarańcze. Spodziewałem się, że punkty w owoce będą na bogato, a jest jak wszędzie. Do jedzenia jest do tego makaron  z sosem, ryż i ziemniaki. Moim głównym daniem na wszystkich punktach będą ziemniaki i ryż. Do tego banan i pomarańcze. Nie jest źle. Mam też obliczone batony typu Raw markowane przez Scotta Jurka.

Po opuszczeniu punktu z nieba coraz więcej kropel. Tuż przed punktem kropiło, ale teraz z każdym metrem pada coraz bardziej. Czterdzieści kilometrów stąd czyste niebo, plaża,  ocean, plus 25 stopni, a tutaj coś około 8 stopni, chmury i deszcz. Niezwykłe.

Lubię deszcz, a jeszcze bardziej lubię biegać w deszczu. Do momentu, gdy nie wieje. A tak akurat składa się, że biegnę w najbardziej wietrzną część wyspy. Na wschód. Ostrzegano nas, że tutaj zawsze i mocno wieje. Układ biegu tak układał się, że od punktu na wschód trasę przemierzałem sam. Ścieżki dobre na rozwinięcie prędkości. Kontrolując ślad z zegarka i czasami upewniając się nawigacją GPS  kontynuowałem bieg przed siebie. Nawet pod górę nie zwalniałem tempa. Jak zaczęło wiać, to głowę chciało urwać. Chciałem mieć te fragmenty jak najszybciej za sobą. Gnałem ile miałem sił. Było tak nie przyjemnie, że nie zatrzymywałem się choćby po, to aby wyciągnąć rękawiczki. Później za to zapłaciłem na drugim punkcie , gdzie nie mogłem wyprostować kciuka. Samoistnie blokował mi się i na silę musiałem go prostować.

Biegłem już tak długo samotnie, że zacząłem mieć wątpliwości, czy aby dobrze lecę. Wszystkie urządzenia mówiły, że kurs jest bardzo dobry.  To, że nikogo za mną nie ma jeszcze rozumiałem, bo biegłem naprawdę szybko, ale to że nie doganiam nikogo dziwiło mnie bardzo. Czyżby też gnali jak ja?! W sumie to, aby dostać się na ten bieg, ,trzeba było przysłać biegowy życiorys do organizatorów i pochwalić się swoimi biegami i doświadczeniem. Wyselekcjonowane osoby były kwalifikowane. Można powiedzieć, że na tym biegu nie było słabych zawodników. Każdy jest mocny.  Na przykład pewna kobieta z Włoch ma  koncie Tor de Geants 330km 24.000 +. Jeszcze o niej napiszę, bo napieraliśmy razem i wydarzenia z jej udziałem są bardzo ciekawe.

Zmierzch nadchodził. Z każdą sekundą coraz ciemniej, ale mnie pojawiło się światełko w tunelu. Doszedłem zawodnika przede mną. Wyciągnąłem czołówkę, wyminąłem go i dalej. Najbardziej wietrzy obszar mieliśmy na szczęście za sobą. Deszcz powoli odchodził w zapomnienie. Temperatury w  nocy na górze od 4 do 6 stopni.

Wypadamy po raz pierwszy na jakiś asfalt. Doszedłem następnego zawodnika. Wymijam. Po dwóch, trzech kilometrach auto blokuje drogę, kierują nas w teren. Zaczyna się zmora tego biegu. Kamole. Duże, średnie małe, porozrzucane w cały świat. Wyobraźcie sobie do tego brak szlaku. Duża część naszej trasy to bieg poza szlakami.  I tak po tych kamieniach stopy w każdą stronę wyginają się jak guma. Ciemno , trzeba kontrolować nawigację. Mimo elektroniki nie jest to łatwe i zdarzają się pomyłki. W grupie łatwiej, ale akurat na tym etapie jestem sam.

Docieram do skrzyżowania szlaków. Jeden, ten którym należy poruszać się jest tak stromy, że nie jestem pewny, czy to na pewno tutaj. Krążę wokół tego rozejścia kilkanaście minut. Wychylam się patrząc w dół i widzę pionową ścianę. Kurczę, jak ten szlak tędy idzie. W ciemności przy blasku latarki dużo nie widzę. Ślad GPS wyraźnie kieruje mnie w dół. Przełamałem się, krok po kroku i niezbyt bezpieczne miejsce wyminąłem. Dalej ścieżka coraz lepsza, bardziej poziomo i lepsze przyczepność do gruntu. Z wysokości widać piękną łunę od świateł miasteczka znajdującego się w dolinie. Ta moja niepewność co do szlaku skutkuje tym, że mam towarzystwo.

Włoszka, o której wspomniałem wyżej, że jeszcze o niej napiszę oraz Hiszpan, który rozmawiał z nią po francusku.

Do miasteczka Mogan wbiegamy razem. Szukamy otwartej knajpy i znajdujemy.  Lokalny bar z dwoma wyraźnie stałymi bywalcami i szefem za barem w wełnianej czapce. Razem tworzą obrazek coś w rodzaju Latino gangu. Na moje – Hi, jeden z nich nic nie odpowiada, tylko mierzy nas wzrokiem.  Weszliśmy na ich teren, czuć to. Szef baru okazuje się sympatycznym gościem. Hiszpan prowadzi z nim konwersację, a my z Włoszką imprezujemy. Ona kawę, a ja sok. Hiszpan idzie na całość – browar. Mówiłem, że jakby nie szło to będzie możliwość urżnąć się z miejscowymi. To była pierwsza taka okazja. Ale idzie całkiem nieźle, więc kończymy ucztę i kończy się tylko na kawie i soku. No i jednym piwie Hiszpana.

Wracamy na szlak. Jest na nim już pięciu Hiszpanów.  Taktykę mają dla mnie nie do końca zrozumiałą. Pod górę gnają jak szaleni, a na szczycie leżą i sapią. Robią kilkuminutowe przerwy i znowu to samo. W dół wyraźnie brakuje im sił.  Na czele naszej grupy Włoszka, która cały czas prowadzi, a Hiszpan obok niej nawiguje. Wykorzystuje ten moment i ładuję swój sprzęt z Power bank’a ( sprzęt obowiązkowy). Tuż po północy mijamy Tasarte, czyli moją i mojej ekipy bazę noclegową. Do hostelu ze szlaku było 8km w dół. Życzę im w duchu tylko dobrego snu, bo psy tej nocy będą szczekać całą noc tutaj.

Po ostrzejszym  podejściu Hiszpan nawigujący mówi, że idzie spać. Piątka Hiszpanów leży i sapie. Zostaje ja i Włoszka.  Zauważam, że z nawigacją u niej lekko mówiąc kiepsko. Wyraźnie, chce trzymać się kogoś kto nawiguje. Do drugiego punktu kontrolnego mamy kilkanaście kilometrów.  Większość w dół asfaltem, szutrami i drogami lokalnymi.

Po kilku kilometrach wyjaśnia się, dlaczego dziewczyna nie może nawigować. Po mimo, że ja nie mówię po włosku i francusku, a ona ani po angielsku, niemiecku, tym bardziej po polsku dogadujemy się. Jak? Nie mam pojęcia. Opowiada mi skąd jest. Jak się nazywa. Jakie biegi zrobiła, oraz oznajmia mi, że skasowała sobie cały ślad GPS trasy, który miała wgrany na telefon.

Chciałbym biec ten fragment, z górki do punktu, ale widzę że Włoszka nie daje rady. Coś tam podbiegnie i po chwili idzie.  Czekam. Asekuruję ją do samego miasta, w którym mamy trzeci punkt kontrolny – La Aldea 98km. Tam, mówi mi, że chciałaby napierać ze mną dalej. Nie mam nic przeciwko temu, tylko, że jestem od niej szybszy i moja taktyka nie pasuje do jej tempa.  Na ratunek przychodzi jakiś Włoch. Widzę, że rozmawiają i tamten zgadza się z nią napierać.  Z punktu wychodzę przed nimi. Na rogatce miasta siadam na ławce i upewniam się , czy dziewczyna ma towarzystwo. Ma. Tuż za miastem zaczęło się podejście. Przede mną  dwaj  Hiszpanie. Do góry idą ostro. Trzymam ich tempo. Oglądam się co jakiś czas, Włoszka odstaje. Gdy docieramy na grzbiet zaczyna świtać, a to oznacza przyspieszenie. Dwaj Hiszpanie mają doskonałe tempo. Gnam za nimi. Włoszki już niemal nie widzę. Zastanawiałem się przez chwilę, gdzie jej towarzysz. Nie widziałem go od dłuższej chwili. Na wszelki wypadek zatrzymuję się co jakiś czas i maluję jej strzałki na ziemi. Gdy zaczynają się tylko kamienie, takiej możliwości już nie mam. Układanie strzałek z kamieni zajęło by dużo czasu, a dwaj Hiszpanie uciekają. Mocno muszę napracować się, aby mieć ich przed sobą.

IMAG0117

Kamieni tyle, że co jakiś czas zatrzymuję się i wytrzepuje buty z drobnicy, aby ochronić stopy przed odciskami. Ostatecznie na mecie naliczę ich tylko i aż dwa. Podłoże jest śliskie po opadach. Pod nogami raz kamienie, raz żwir, raz ziemia, raz błoto, a pewnego razu gnojówka.

Znów w dolinę biegiem, a po chwili wytchnienia znów w górę. I tak w koło wyspy.

WP_20170223_002

Przed nami jeden z bardziej wymagających, a według mnie najlepszy punkt programu. Rezerwat i Góra Tamadaba. Zaczynamy  na przełaj, chaszcze, kamole, bardzo trudno w to uwierzyć, ale jednak, gdy dobrze się przyjrzeć są niewielkie ślady szlaku. Któż tamtędy wędruje? Na pewno tylko miejscowi. Zostajemy podprowadzeni pod pionową ścianę. Coś w rodzaju komina (np. Źleb Kulczyńskiego w Tatrach). To nie pierwsza ekspozycja i nie ostatnia na tym biegu. Chodzenie po Tatrach naprawdę się tutaj przydaje.

Wspinamy się. Co jakiś czas widzimy odblaski organizatora, aby ułatwić poruszanie w nocy. Nas to utwierdza, że dobrze podążamy, bo są chwile, że nie jesteśmy pewni, czy dobrze pniemy w górę. Po pokonaniu tej bariery, łamiemy kolejną. Jako pierwszy łamię lody mówiąc Gracias Amigos!. Obaj Hiszpanie wybuchają śmiechem i od tej chwili zaczyna się nasza przyjaźń na dobre i na złe. Chico, Heriberto i Ja. Po pionowym wspinie to nie koniec napierania do góry. Aby zdobyć szczyt Tamadaba trzeba naprawdę mocno się napracować. Ścieżka jest piękna i przyjemna dla stóp, ale prowadzi mocno w górę. Podchodzę prawie na palcach. Zieleń i piękne okoliczności przyrody wynagradzają wysiłek. Długie bardzo to podejście, a gdy wydawało się, że to koniec gdy ujrzałem skały, okazało się, że trzeba jeszcze po tych skałach pchać w górę. Mocno i z ogromnym wysiłkiem jesteśmy na szczycie na którym zaczyna się cudowny las sosny kanaryjskiej. Autochtoniczny las niemal nietknięty ludzką ręką. Zdecydowanie Tamadaba to najcudowniejsze miejsce jakie widziałem na wyspie. Gnamy tak przez ten las gęsiego, nagle zza drzew wyskakuje kamerzysta. Filmuje nas z różnych ujęć. Biegnie z nami, jest przed nami, za nami. Podobno będziemy na oficjalnym filmiku. Zobaczymy.

IMAG0128

IMAG0138

IMG_3950

Następnie wyskakują niewiadomo skąd do nas strażnicy rezerwatu Tamadaba. Camino Terror! Zarzucają nam, że niszczymy szlak. Hiszpanie odpowiadają, że to nie my tylko Transgrancanaria i to do nich mogą mieć pretensje. Z dalszej konwersacji hiszpańskiej już nic nie rozumiem. Przypuszczam, że chodzi im o te fragmenty, które pokonujemy według śladu GPS poza szlakami.

Wreszcie zbieg, a na końcu zbiegu tama. Pierwsza woda jaką widzę od startu, oprócz oceanu, który co jakiś czas miałem na horyzoncie. Hiszpanie kierują się do sklepu, który jest zamknięty, ale dzięki temu, że to Hiszpanie i w dodatku miejscowi otwierają go specjalnie dla nas.

 W miastach raczej nie ma problemu porozumiewania się po angielsku, ale w miasteczkach, wsiach i wszelkich dziurach bez hiszpańskiego ani rusz.

Miejscowi częstują mnie solonymi chipsami, które produkowane są tylko na Gran Canarii. Na Gran Canarii miejscowi mają swoje określenia na pewne rzeczy, jak np. na chipsy. Papa – tak mówią. Tak mi papa posmakowały, że wziąłem jedną paczkę, zjadłem a na odchodne jeszcze dwie paczki. Mieli ubaw ze mnie, a na najbliższym punkcie po tym numerze wręcz będę gwiazdą. Na odchodne właściciel wyciąga dla nas od siebie jakieś cukierki, gumy….. Oczywiście, zanim cokolwiek zamówiliśmy w sklepie przed naszymi nosami stał talerz z bagietką i oliwą.  Gdziekolwiek pojawialiśmy się, czy to sklep czy bar, czy restauracja, talerz z bagietkami pojawiał się zanim cokolwiek powiedzieliśmy. Tutaj też byłem świadkiem, jak człowiek rozmawia z kozą. Trudno to wytłumaczyć, a jeszcze bardziej napisać. To po prostu trzeba było zobaczyć. Koza znajdowała się w domu na tarasie, a człowiek na dole szedł gdzieś i krzyczał do kozy coś po hiszpańsku, a tamta w sowim języku coś w rodzaju nie nie , a człowiek tak tak zaraz wracam.

IMAG0136

Syci i pod dostatkiem wody spokojnie napieraliśmy na trzeci punkt. Wsie, wyschnięte drzewa bananowe, psy małe i duże i groźne bestie. Nie wiem czego oni tam się boją, ale psa ma chyba każdy dom na tej wyspie i w większości to nieprzyjemne zwierze.

Podczas tego odcinka więcej rozmawiamy. Gdy mówię, że jestem Lukas, śmieją się, bo u nich mówi się Luka. I od tej pory jestem Luka Polacco. Śmiejemy się, żartujemy i osiągamy trzeci punkt – Guia 148km. Jak pisałem moja historia z chipsami robi furorę na punkcie. Chłopaki opowiadają wszystko ze szczegółami, a ja nie mogę odpędzić się od wolontariuszek Hiszpanek. A może to zjesz, a może to, a może jednak to, a może chcesz wszystko.

Na tym punkcie mogłem spędzić kilkanaście minut tylko, ale bardzo polubiliśmy się. Chłopaki potrzebowali więcej. Postanowiłem czekać. Spędziliśmy tam prawie godzinę.

Druga noc zawsze jest najtrudniejsza. Pomimo, że w trójkę nawigowaliśmy popełniliśmy sporo pomyłek. Często jedna za drugą. Zmęczenie dawało o sobie znać. Przy pierwszej nadarzającej się okazji zaliczamy kolejny bar. W środku miejscowi oglądają mecz. A ja dalej poznaje kuchnię Gran Canarii. Potrawą numer jeden na wyspie są ziemniaki w mundurkach z solą lub i specjalnie przyprawionym sosem kanaryjskim. Następnie dowiaduje się jak jedzą chipsy . Biorą cytrynę i wyciskają sok na chipsy.  Szef baru jak tylko dowiedział się, że nie jestem stąd wszystko podawał mi w mgnieniu oka. Do tego świeży sok z pomarańczy. Oczywiście był też  talerz bagietek, który pojawił się na ladzie jak tylko pojawiliśmy się.

Przemierzaliśmy dalej wyspę po wszelkim możliwym terenie. Z miasteczek, przez które przebiegaliśmy najbardziej przydało mi do gustu Teror.  Było tam tak cudownie w nocy iż miałem ochotę położyć się na ławce i zostać do rana.

O trzeciej w nocy brnąc przez góry i doliny zanotowałem pierwszy śpiew koguta. Koguty zaraz obok psów to najbardziej słyszalny dźwięk na wyspie. Tak jak każdy dom ma psa, tak mam wrażenie, że każdy dom ma też koguta.  Tuż przed świtem drugiej nocy było nam tak zimno , że chowamy się w przedsionku banku, gdzie znajduje się bankomat. Dobrze, że nikt akurat nie wszedł, bo wyglądaliśmy na pewno jak kloszard. Gdy pojaśniało wchodzimy do kafeterii w Santa Brigida. Bardzo wczesna pora, a ludzi tłum. Cały przekrój społeczeństwa małego miasteczka.

Wyspę poznaję nie tylko poprzez przyrodę , ale poprzez ludzi i takie miejsca. Ich mentalność, gościnność , rozmowy. Wszystko to dla mnie jest ważne i bardzo interesujące.

Góry są niesamowite, nie potrafię je odszyfrować. Jest tyle ścieżek, a góra – dół zmienia się w zawrotnym tempie. Jak w kalejdoskopie. Ogromne masywne wzgórza powalające swą wielkością. A przecież najwyższy szczyt na wyspie to Pico de las Nieves 1949 m n.p.m.

IMG_3983

Mniej więcej około dziesiątej rano wbiegamy na czwarty punkt – Valsequillo 195km. Hiszpanie mówią, że idą spać na dwie godziny. Mnie to się nie uśmiecha.  Mówię, że powoli napieram do przodu i mnie dogonią. Zgadzają się. Opuszczam punkt samotnie. Brnę w wąwóz, który jest bardzo odwiedzany przez turystów. W wąwozie płynie dosyć duży strumyk. Bardzo duża bujna roślinność co oznacza, że jesteśmy daleko w głębi północnej strony wyspy. Szlak robi się coraz trudniejszy, aż zaprowadza mnie do wodospadu . Teraz już wiem skąd te tłumy piechurów. Wszystko fajnie, tylko nie widzę dalej szlaku. Zanim go odkryłem minęło kilkanaście minut. Na żywca wspinacza w pionie. Że to właściwy kurs upewniają mnie dwaj angielscy turyści. Dalej było jeszcze ciekawiej. Wodospad, śliskie skały i ekspozycje. Dwie takie poprzeczki, jedna gorsza od drugiej. Trzeba było pomyśleć jakie wykonać ruchy, aby znaleźć się wyżej. To jedno z miejsc gdzie można poczuć adrenalinę. Po tych przeszkodach dalej w górę zakosami po skałach. Gdy patrzę w górę to końca nie widać i łapię się za głowę, którędy tam ścieżka idzie. Wygląda to tak , że grzbiet  jest niemożliwy do zdobycia. Jednak trasa jest tak poprowadzona, że da się. Wrażenia zostaną na całe życie.

Na grzbiecie dochodzę Francuzkę Yannick reprezentującą Chamonix Marathon Mount Blanc. Na zbiegu słyszę, że ktoś za nami szura. To chłopaki. Chico i Heriberto. Ponownie tworzymy Team. Na końcu zbiegu znajduje się restauracja. Tym razem kosztuję Tomato Salad. Hiszpanie przecierają oczy ze zdumienia, jak pochłaniam cały ogromny talerz sałatki.

Przed nami godzina wspinaczki. Ostro jest. Znowu na kota. Na grzbiecie szykujemy się do trzeciej nocki na trasie. Ja jeszcze nie spałem. Chłopaki coś tam na punktach spali po kilka godzin.  Napieramy dalej. Z góry widać pięknie oddalone oświetlone Las Palmas. Największe miasto na wyspie. Chyba jedyne miejsce w którym nie byłem. Gdy przemieszczamy się przez jakąś wieś, miejscowi mówi, że nie przejdziemy jeśli nie zostawimy autografów. Przygotowali wielką dużą białą płytę na rogatce wioski, gdzie prowadzi ścieżka. Obok leżał przygotowany mazak i widniało już kilkanaście podpisów.  Luka Pollacco dumnie podpisuje się.

Dalej nasza trasa zamienia się w kopę kamieni. Są tak ostre i tak porozrzucane, że ledwo po tym idzie się. O bieganiu nie ma mowy. Yannick przeżywa ogromny kryzys. Telepie ją, jęczy i ledwo przebiera nogami.  Obracam się co jakiś czas i patrzę, czy nie odstaje. Zauważa to i informuje mnie, że daje radę. Zuch kobieta. Ponad 50 lat.

O północy meldujemy się na ostatnim piątym punkcie Santa Lucia – 233km.  Jest północ z piątku na sobotę. Wystartowaliśmy  w środę o 9 rano czasu lokalnego i od tamtej pory jeszcze nie spałem. Chłopaki mieli planowane spanie tutaj. Cieszę się. Oni też. Bardzo chcemy razem ukończyć zawody. Kładziemy się na cztery godziny. Francuska tuż obok mnie. Okryta kocami telepie się strasznie. Mocno cierpi. Ale gdy budzę się jej już nie ma. Właściwie to Chico mnie budzi, tuż przed budzikiem na 4 rano. Ogarniamy się i wychodzimy na ostatni etap naszej przygody.  Przemieszczamy się jakimiś wydrążonymi tunelami w skale, przez które idą jakieś ogromne rury.  Dalej wcale nie jest łatwiej.  Tylko w górę i w górę. Szlak jest – o ile to był w ogóle szlak- bardzo mocno eksponowany. Stanowiłby doskonale przedłużenie Orlej Perci. Kiedy wydaje się, że już koniec i szczyt, za skałami odsłaniają  się następne skały. I tak bez końca. Dobrze, że chwile spałem, bo na śpiocha było by tu bardzo niebezpiecznie. A miałem już taką chwilę gdy przyszła trzecia noc, że w biegu usypiałem.

Ciemno, czołówka, gwiazdy i niekończące się podejście. O świcie osiągamy najwyższy pułap tego grzbietu. Ale żeby było łatwiej, nie mogę tego powiedzieć. Znowu te cholerne kamienie. Ślad GSP prowadzi na azymut. Nie ma mowy, aby stopę normalnie postawić. Dookoła pusta kamienna przestrzeń. Bez ograniczeń.  Po chwili przecieram oczy ze zdumienia.  Konie? Przez chwilę jestem przekonany, że tak.  Ale nie to nie konie. Osły? To nie osły, więc co? Kozy. Tak stwierdzam. Całe stado. Ale czy to naprawdę były kozy i czy naprawdę w ogóle coś tam było. Obraz był tak realistyczny, że raczej tak. Ale kto wie….

IMG_3947

Zaczynamy ostatni długi zbieg do San Augustin. Po drodze doganiamy Yannick. Tempo mamy takie, że nie jest w stanie nam dotrzymać kroku.  Nagle zza skał pojawia się dwóch….. strażników. Tych samych, którzy doczepili się nas na Tamadaba, że niszczymy szlak. Konwersacja Chico z nimi, jest taka, że nic nie rozumiem.  Jak się okaże, poprzedniego wieczora, jakiś Francuz zgubił się tutaj i nie mógł odnaleźć. Strażnicy pilnują, aby obrać dobry kierunek. Lecimy dalej. Dochodzimy wielkoluda z Francji. Nie podłącza się do peletonu. Z góry widząc Maspalomas wzruszenie mnie wzięło. Łezka zakręciła się, że meta już blisko. Cudowny widok z gór, na plaże, ocean i metę.

Organizator tak zaplanował trasę, że ostatnie siedem kilometrów musimy pokonać po plaży – Playa del Ignes. Po tych kamieniach to wręcz ulga. Widok piasku i oceanu z silnym gorącym wiatrem zwiastuje koniec epopei. Spokojnie mogę biec, ale chłopaki już tylko maszerują. Przez to wyprzedza nas wielkolud. Wspólnie ustaliliśmy, że na metę wbiegniemy w minutowych odstępach.

Zaproponowałem abyśmy wspólnie przekroczyli metę, ale twierdzili, że to wyjątkowa chwila, specjalny moment dla każdego z nas i lepiej będzie, jak każdy wbiegnie osobno.  Mówią, abym pierwszy wbiegł. Nie zgadzam się. Chico chce być ostatni, więc jak wybieram środkowe miejsce. Jako pierwszy wbiegnie Heriberto. Gdy zaczął się szpaler kibiców, dziękujemy sobie za wspólny bieg. Heriberto rusza. Po chwili Ja. Za mną Chico. Wbiegamy odpowiednio na dwunastym, trzynastym i czternastym miejscu. Wywiady, gratulacje, a później pamiątkowe zdjęcia.

Zawsze miałem i mam dystans do czasów i miejsc na zawodach. Ten biegł spowodował, że ten dystans jeszcze bardziej wydłużył się. Ludzie i przyjaźń jest ważniejsza niż te kilka minut, czy pozycja w klasyfikacji końcowej. Ten sport jest wyjątkowy i tworzy przyjaźnie na całe życie. Z tego biegu wyniosłem bardzo dużo i bardzo dużo nauczyłem się.

265km z 13.000 + kończymy z czasem blisko 75h. Od momentu startu Środa 9 rano do mety Sobota w południe spałem tylko cztery godziny i jest to mój rekord.

IMAG0107

IMAG0108

Dziękuję trzymającym kciuki, za kibicowanie i za gratulacje. Gdyby ktoś planował wyjazd na te zawody służę pomocą. Od tej pory biegam tylko w ciepłych krajach. Oczywiście żartuję, w przyszłym roku planuje Tor des Geants.

 

Łukasz Pawłowski – wlodec