niedziela 1, październik, 2017

Łamanie trójki czyli jak to się robi poniżej trzech godzin.

medalW chwili gdy razem z Tomkiem „Pająkiem” i Andrzejem stawałem w czerwonej strefie startowej 39tego Maratonu Warszawskiego w głowie miałem mętlik.  Nie, nie taki nerwowy.  Jakoś dziwnie jak nigdy byłem spokojny. Przez głowę przelatywało mi tysiące myśli i scenariuszy jak będą wyglądały te nadchodzące 3 godziny.  Pogoda idealna, nie za zimno, lekko mży, czerwona strefa startowa… To tutaj zaraz po elicie startują najszybsi biegacze – robi wrażenie i dodaje skrzydeł.  I te myśli… Nie wiem sam ile razy w głowie powtarzałem sobie: „co ma być to będzie – rób swoje, na 9tym , 18tym, 27mym żel, woda, luz… ”

W zasadzie nie do końca planowałem start w tym maratonie.  Po nieszczęśliwym wypadku, który uniemożliwił mi wiosenny start w maratonie w Rotterdamie i blisko półtoramiesięcznej przewie w bieganiu start maratoński rysował się raczej mgliście. Niby rozpisałem plan treningowy na maraton ale przygotowywałem się bardziej do połówki.  Półmaraton Praski poszedł nieoczekiwanie dobrze i był niejako kropką nad i pieczętującą  start w Maratonie Warszawskim.  Dodatkowym czynnikiem mobilizacyjnym był fakt, że Vege Runners znów postanowili powalczyć drużynowo w maratonie…

 

„…Mam tak samo jak Ty…” – mimo, że słyszę ten utwór na starcie już któryś raz z rzędu na plecach czuję ciary 😉  … 3…2…1… START! Ruszamy… Choć każdy z nas ma inny plan i inny pomysł na ten bieg to początek biegniemy razem. Pająk delikatnym negative split’em atakuje 2:55. Andrzej podobnie. Ja robię swoje czyli łamie trójkę. Biegniemy za zającem na 3:00,który ciągnie tempem kompletnie nie pasującym do czasu w okolicach trójki. Słyszę tylko jak tłumaczy grupie , że biegnie szybciej by zrobić rezerwę na podbiegi za 30stym kilometrem. Dla mnie tempo za szybkie… Co jakiś czas od sporej grupy, która za nim biegnie odrywa się jakiś zawodnik.  Nawet nie wiem kiedy przebiegamy 15km. Noga podaje, nic nie doskwiera – jest git.  Staram się zostawić szalonego zająca . Jego jak i Pająka, którego cały czas widzę kilkadziesiąt metrów przed sobą.  Choć noga cały czas podaje i biegnie się świetnie to głos rozsądku cały czas każe zwalniać. Próbuje to ciągle robić ale niestety trochę wpadłem w pułapkę nadanego wcześniej rytmu. Mimo, że staram się jak mogę to po każdej chwili zwolnienia wracam w szybsze, aktualnie komfortowe tempo….

91864-MWA17-7721-42-000101-mwa17_02_mtr_20170924_09224991864-MWA17-7721-42-000101-mwa17_01_msf_20170924_091114

Wbiegam na aleję czerwonych lampionów. Od mocno okrojonej grupy „pośpiesznego” zająca odrywa się kolejny zawodnik. Znamy się trochę z poprzednich edycji MW. Chwilę rozmawiamy między innymi o taktyce zająca. Jak się okazuje gość jest znany z takich preferencji pacemaker’owania i nawet otrzymał adekwatny przydomek w światku biegaczy – „Psychopata” . Po krótkiej rozmowie wymieniamy życzenia powodzenia i dość wymęczonego kolegę zostawiam z tyłu.  Dobiegam do półmetka z dwuminutowym zapasem czasu. Przyda się na końcówce – wiem to doskonale… Czuje się bardzo świeżo choć ciągle zdaję sobie sprawę, że jednak tempem stąpam po cienkiej linii. „Co ma być to będzie” – to moja mantra , która co jakiś czas przelatuje przez myśli…

Pogoda sprawiła, że oprawa dopingująca nie jest tak liczna jak zwykle ale na trasę i tak wyszło sporo kibiców. Są bębniarze, zespoły, dziewczyny z pomponami….  To wszystko sprawia, że biegnie się wspaniale. Co jakiś czas słyszę doping naszej drużyny : dawaj vege!, vege runners!. Spotkanie na trasie dopingujących, klubowych znajomych daje niesamowitego kopa. Zwłaszcza gdy zbiega się to z chwilowymi kryzysami.  30sty kilometr… Tutaj zaczyna się tak na prawdę maraton. Czuję się całkiem nieźle, choć oczywiście pokonany dystans daje się już trochę we znaki. Doskonale wiem, że na tym etapie gigantyczny kryzys może pojawić się w każdej chwili. Cały czas wspomagam się żelami i od czasu do czasu zjadam kawałek banana, kilka kostek cukru. Prawie na każdym punkcie piję przynajmniej dwa łyki wody. Mimo, że pogoda przyjazna to i tak delikatnie zwilżam koszulkę dla schłodzenia…

 

Dobiegam do podbiegów. Widzę wielu zmęczonych zawodników, którym te w sumie niewielkie wzniesienia zabierają całą energię. Na mnie na szczęście nie robią większego wrażenia. To zasługa treningów w górach i codziennego klepania kilosów po okolicznych pagórkach. Zaczynam pomału odczuwać konsekwencje zbyt szybkiego tempa. Do mety zostało ostatnie 5 kilometrów a ja czuje jak trochę zaczyna mnie „stawiać” . Skupiam się na głowie. Gadam do siebie , nucę jakieś punkowe szlagiery… Wszystko po to by oszukać głowę. Metoda działa ale wymaga ode mnie ogromnego skupienia.

91864-MWA17-7721-42-000101-mwa17_01_rzs_20170924_112946

 

41 kilometr… Jest nie najlepiej. Zaprzątam głowę kalkulacjami.  Próbuje doliczyć się na ile mogę zwolnić. Wychodzi mi z obliczeń, że ciągle jest szansa ale jestem tak zmęczony, że nie bardzo dowierzam poprawności obliczeń i staram się biec po prostu jak najszybciej. Na trasie pojawia się namiot tlenowy. Trochę z obawami ale jednak z ciekawością postanawiam przetestować. Wbiegam w gęstą mgłe w namiocie. Nagle doznaję ogromnego odświeżenia. Bardzo fajnie to działa. Nie wiem na ile to faktyczne działanie tlenu a na ile autosugestia…. Ważne, że łapię oddech i przyśpieszam. 900m…. 800m…. 500m. Te znaczniki na trasie są dla mnie katorgą. Ostatnie setki ciągną się w nieskończoność.  W okolicach 200 metrów przed metą zaczyna majaczyć mi zegar czasowy.  Jestem już bardzo zmęczony i dużo wysiłku wkładam by odczytać ciągle nie wyraźne cyfry. Wreszcie się udaje i…. ogarnia mnie przerażenie! Widzę już wyraźnie pierwsze cyfry 2:59:xx ! Przez głowę przebiega rozpaczliwa myśl : K..a, znów się nie uda! Dostaje strasznego kopa i pędzę do mety na maksymalnych obrotach. Przebiegam matę czytnika i na zegarze ciągle widzę pierwsze cyfry 2:59 . Nawet nie staram się odczytać tych ostatnich. Mam to w nosie. Udało się i to jest dla mnie w tej chwili najważniejsze. Choć fizycznie czuję się ściorany jak szmata, która właśnie przetarła wszystkie posadzki dworca Warszawa Centralna to…  mentalnie przybijam piątki i klepie się po barach z bogami! To jest ta chwila kiedy czujesz, że każdy trening , na który mimo totalnego lenia, nie sprzyjającej aury i różnych innych przeciwieństw losu wyszedłeś – miał sens! Świadomość tego, że właśnie dołączyłeś do zaszczytnej grupy „trójkołamaczy” jest najwyższą nagrodą tej chwili.  Błogość. Nogi i cała reszta zdaje się mieć inne zdanie ale głowa jest najważniejsza 😉 . Spotykam Tomka i Andrzeja , wymieniamy gratulacje i dzielimy się wrażeniami z trasy.  Jest pięknie. Pomału udajemy się do szatni a później na przefajny afterek w Bulwarze Wegańskim u zaprzyjaźnionej ekipy Run Vegan.

91864-MWA17-7721-42-000101-mwa17_01_ppw_20170924_120127DSC_0204

 

Podsumowując mogę powiedzieć jedno.  Bardzo się cieszę, że zdecydowałem się na start w tym maratonie.  Mógłbym wiele poprawić w przygotowaniach, samej taktyce jak i podejściu do tego królewskiego biegu i być może jeszcze będę chciał się zmierzyć z życiówką na tym dystansie. Na dzień dzisiejszy cieszę się tym rekordem i nic nie planuje.  Samo złamanie trójki w maratonie może nie jest jakimś gigantycznym sukcesem ale kosztuje dużo. Zwłaszcza tak cennego dzisiaj czasu. Próba połączenia ciężkich i czasochłonnych treningów z szarą rzeczywistością jaką są choćby obowiązki w pracy wymaga  na prawdę wielu kombinacji i kompromisów. Warto oczywiście ale nic na siłę…

Drużyna Vege Runners zajęła w tym roku zaszczytne drugie miejsce w klasyfikacji drużynowej. Wiem, że mój czas nie był brany pod uwagę ale czuję wielką dumę, że dane mi jest być członkiem tego team’u.

Dziękuje całej ekipie Vege Runners, z którą  dane mi było spotkać się w Warszawie. Dziękuje wszystkim tym, którzy tak wspaniale dodawali sił na samej trasie maratonu. Bez Was było by to na pewno dużo trudniejsze o ile w ogóle możliwe. Podziękawania dla Pająka, Asi i Jula za ogarnięcie logistyczne w Warszawie. Na koniec dziękuje mojej drogiej żonce, która ciągle znosi tego mojego biegowego hyzia ;). Do zobaczenia na trasach biegów.

Z vege pozdrowieniem

Konrad, Frantz – Peepuck