sobota 23, Grudzień, 2017

WINTER ULTRA TRAIL MAŁOPOLSKA 2017

WUTM1Wszystko zaczęło się we wrześniu w Węgierskiej Górce, gdzie po pierwszej edycji Baran Trail Race,
ekipa fundacji 4Alternatywy, która organizuje biegi w Małopolsce, skutecznie zachęciła nas do udziału
w zimowym biegu w Beskidzie Wyspowym. Już wracając z Barana wstępnie planowaliśmy logistykę
na WUTM i przygotowanie sprzętowe, bo dotychczasowe buty trailowe do biegania po śniegu raczej się nie nadawały.

Do Kasinki Małej wyruszyłem razem z żoną dzień przed startem biegu. Mieliśmy nadzieję, że jeszcze wieczorem uda nam się odebrać pakiety. Niestety, wyjazd z Warszawy w piątek i podróż w stronę Krakowa, to spore wyzwanie. Na miejsce dojechaliśmy o 20.00, czyli dokładnie wtedy gdy biuro zawodów było zamykane, a z parkingu do bazy zawodów musieliśmy przejść jeszcze około 3 kilometrów. W związku z tym, że nie musieliśmy się już spieszyć, na parkingu oddaliśmy jednemu z wolontariuszy odzież sportową, którą organizatorzy zbierali dla sportowców – amatorów z krakowskiego oddziału Monaru. Oprócz zbiórki ubrań, w ramach akcji „Człowiek zwierzakowi bratem” można było też przekazać żywność i koce dla psów.

Po półgodzinnym marszu do umieszczonej w środku lasu Bazy Szkoleniowej – Wypoczynkowej
Lubogoszcz, udaliśmy się do pokoju, który na szczęście udało nam się wynająć na czas weekendu. Dzięki temu, że spaliśmy na miejscu startu i mety zawodów, rano spokojnie zjedliśmy śniadanie i odebraliśmy nasze numery startowe, po czym udaliśmy się na start biegu na 30 km, a właściwie na 33 km. Jeszcze tylko kontrola obowiązkowego wyposażenia w postaci telefonu i folii NRC i już byliśmy w strefie startowej. Krótka rozgrzewka, pamiątkowe zdjęcie naszej dwuosobowej reprezentacji Vege Runners i nagle usłyszeliśmy końcówkę odliczania i START! Ruszyliśmy biegiem, by po skręcie w prawo przejść do marszu pod dość stromą górę. Tutaj życzyłem mojej Kasi powodzenia i zostawiłem ją z tyłu. Pierwsze podejście było dość długie i w jego połowie przyroda z jesiennej aury weszła w zimową. Podłoże ze zmrożonej ziemi zmieniło się w oblodzone lub lekko pokryte śniegiem. Temperatura wahała się trochę poniżej zera, w wyższych partiach mogła dochodzić do – 5 stopni. Na szczycie Lubogoszczy była już konkretna zima, choć po ostatnich halnych śniegu było mało, a to co pozostało często zmieniło się w lód. Jak to zazwyczaj w górach bywa, biegania po płaskim jest najmniej, więc po krótkim wypłaszczeniu rozpoczęliśmy zbieg. W tym momencie dziękowałem sobie, że jestem dobrym mężem, który słucha rad żony i za jej namową zaopatrzyłem się w kije. Zbieg był o wiele bardziej stromy niż wbieg, a dzięki kijom mogłem rozwinąć dość szybkie tempo i nie zaliczałem tylu wywrotek co współbiegacze pozbawieni tego udogodnienia. W dolnych partiach góry śnieg znów ustąpił miejsca zmrożonej ziemi i zamarzniętym kałużom. W dalszym ciągu więcej uwagi poświęcałem na utrzymanie się w pionie i niezaliczenie jakiejś spektakularnej gleby, niż na rozwinięcie szybkiego tempa. Niestety nie każdemu się to udawało i w pewnym momencie musiałem się zatrzymać by pomóc wstać jednemu z biegaczy, który wywrócił się na lodzie na tyle niebezpiecznie, że wydawało się, iż niezbędna będzie pomoc ratowników zabezpieczających bieg. Na szczęście wszystko skończyło się na stłuczeniach.

Po opuszczeniu lasu przebiegliśmy asfaltową drogą przez wieś i polnym traktem zmierzaliśmy do pierwszego punktu żywieniowego znajdującego się u stóp stoku narciarskiego w Kasinie Wielkiej. Kilka łyków koli, garść orzeszków i dalej suchą asfaltową drogą, a przecież przygotowywaliśmy się na śnieg do kolan… Asfalt dość szybko jednak zmienił się w górski szlak i znów biegliśmy pod górę i w dół w lesie. Na około 12 kilometrze jakiś „dowcipniś” umieścił kartkę ze strzałką w prawo i z dopiskiem 48 km, a w lewo powbijał kilka szpilek z żółtymi taśmami używanymi przez organizatorów biegu do znaczenia trasy. Wprowadziło to spore zamieszanie wśród części osób biegnących na 30 km, gdyż do tej pory biegliśmy wraz z zawodnikami, którzy biegli dystans 48 km. Niestety część biegaczy zasugerowała się kartką oraz oznaczeniami i pobiegła w lewo. Na szczęście w zegarku miałem track trasy i pobiegłem we właściwą stronę, tym bardziej, że rozdzielenie trasy na 30 i na 48 km było dopiero na 25 kilometrze. Na 19 kilometrze zaliczyłem kolejny, ostatni już punkt żywieniowy, gdzie podawano wegańskie leczo. Wyglądało nawet smakowicie, ale nie chciałem się rozsiadać i z kubkiem ciepłej herbaty zmierzałem na szczyt Lubomira, gdzie znajduje się obserwatorium astronomiczne. Tutaj zaczęły się przysłowiowe „schody”. Droga pod górę była już całkowicie oblodzona, a zbieg był mieszaniną śniegu i lodu. Niestety nie obyło się bez dwukrotnego wywinięcia orła. Cóż…, tyłek zbity, ale biegniemy dalej. Po Lubomirze pożegnałem się z moim dotychczasowym towarzyszem podróży, który biegł 48 km, tutaj szlaki się rozchodziły. Jeszcze tylko ostatnia niewielka górka, która mnie mocno zmasakrowała i długi zbieg do Kasinki. Po pokonaniu kolejnej asfaltowej części drogi w zadymionej wsi pozostał dwukilometrowy podbieg polami i lasem do bazy zawodów. Na mecie czekała ekipa orgów z medalami, czapkami finisherów i tym co po biegu lubię najbardziej, czyli piwem. Zmęczony i zmarznięty doczłapałem na kwaterę gdzie oczekiwałem na żonę.

WUTM2
Pomimo tego, że bieg był w połowie jesienny, a w połowie zimowy i śniegu było jak na lekarstwo, trasa dała nam ostro w kość, a strome i oblodzone zbiegi jeszcze długo czuliśmy w nogach. Cała impreza jest bardzo przyjazna dla wegebiegaczy, chyba na każdym punkcie żywieniowym i po biegu była możliwość zjedzenia jakiegoś ciepłego posiłku. Nie wiem czy wrócimy tutaj w przyszłym roku, bo chyba jednak wolę moje rodzinne Sudety, ale na pewno bieg, a właściwie w naszym wykonaniu bezstresową wycieczkę biegową, zaliczamy do udanych.