środa 3, październik, 2018

Maraton Galloway’em – studium przypadku

Zasady metody Gallowaya polegają na przeplataniu odcinków biegowych marszem. Zależnie od poziomu wytrenowania i zakładanego celu wydłuża się lub skraca interwały biegowe. Najważniejszą zasadą jest – maszerować zaczynasz od początku, a nie dopiero jak już nie masz siły biec. Ta metoda zalecana jest dla początkujących, którzy nie są w stanie przebiec 30 minut bez przerwy, ale jest to też skuteczny sposób na pokonanie długiego biegu szybciej. Z założenia głupie – niby jak? mam zwolnić i iść, żeby przyspieszyć? W ostatecznym rozrachunku tak, ponieważ dzięki przerwom na marsz jesteś w stanie dłużej w czasie interwałów biegowych utrzymać zakładane tempo. Jest to też zdrowsze… Ale to odpuśćmy – bieganie maratonów nie jest zdrowe.

Mój Galloway

Metodę Gallowaya poznałam w 2017r., kiedy przygotowując się do Półmaratonu Praskiego nie zrobiłam żadnego dłuższego wybiegania niż 5km bez przechodzenia w marsz. Testowałam różne długości odcinków biegowo-marszowych. Jednak wtedy nie odważyłam się spróbować tego na zawodach. Półmaraton skończyłam z życiówką, chociaż “wymiękając” na ostatnich kilku kilometrach. Treningowo “Galloway” sprawdził się super, nie wiem czy gdybym spróbowała przemarszobiec tę połówkę, to nie poszłoby mi lepiej. Można gdybać.

Maraton poniżej 4h

Zobaczyć trójkę z przodu wyniku maratońskiego! Miało się udać w debiucie. Nie udało się. Debiut w tamtym roku w 39 Maratonu Warszawskiego wspominam dobrze. W trakcie całego królewskiego dystansu nie przeszłam w marsz (ok, będąc zupełnie szczera to zrobiłam kilka kroków marszowych na jednym punkcie odżywczym w okolicy połówki, bo się zakrztusiłam i złapała mnie kolka). Nie zaczęłam iść, ponieważ bałam się, że inaczej już nie zmobilizuję się do biegu. Więc truchtałam, z każdym kolejnym kilometrem zwalniałam aż do tempa ok. 7:00min/km. Ale biegłam. Na mecie byłam z tego powodu cholernie dumna. Czas netto 4:19.

Dlaczego Galloway’em?

Przygotowania do 40-tego Maratonu Warszawskiego szły świetnie do połowy sierpnia. Potem coś się rozsypało, nawarstwiło się zmęczenie pracowe i treningowe. Oczywiście biegałam, ale jednak to już nie była jazda zgodnie z planem. Przede wszystkim brakowało objętości. Po długich płaczach i narzekaniach, że nie dam rady przebiec 42 kilometrów, w trakcie któregoś wieczornego rozbiegania przypomniałam sobie o metodzie Gallowaya. Szybkie obliczenia w trakcie biegu (nie wiem jak Wy, ale ja lubię bawić się liczbami, typu “jeszcze pół kilometra i już będzie 1/7 trasy za mną”) – doliczyłam się, że da się złamać 4 godziny biegnąc 15 minut tempem 5:31 min/km i przechodząc w 1 minutę 100 metrów. Proste, wystarczy to powtórzyć 15 razy. W ostatnich 6-tygodniach przygotowań zrobiłam tylko jedno dłuższe wybieganie – 20 km. Wtedy przetestowałam metodę 15:1. Jakoś poszło, nawet szybciej niż zakładane. I byłam mniej zmęczona niż po ciągłych dwudziestkach.

Drugi maraton w życiu

 

Trochę się bałam reakcji ludzi, ale uparłam się, że mimo wstydu spróbuję. Niby wiem – niech się wstydzą ci, co siedzą na kanapie, ale no wiadomo jak jest, trochę to głupio wygląda jak porywasz się na 42-kilometrowy bieg, a przechodzisz w marsz już po 2,7 kilometra. Akurat pierwsze trzy interwały udało mi się zrobić na psychicznym luzie – pierwszy marsz wypadał w miejscu bez kibiców w okolicy dobiegu z Placu Wilsona na Wisłostradę, drugi na punkcie odżywczym (ok, można przejść w marsz jak się pije, nie?), a na trzecim jadłam już żel (i jak się je to też można). Kolejne nie były już tak szczęśliwe i “musiałam” tłumaczyć się zagrzewającym mnie do walki kibicom, że mój marsz jest zaplanowany i “tak, wiem, że jestem super i silna, i najlepsza, i dam radę”. Tak sobie szłam i biegłam, biegłam i szłam, ale przy tym cały czas na odcinkach biegowych wyprzedzałam. Mimo planów na złamanie 4:00, ustawiłam się na starcie trochę dalej, za to już w okolicy Łazienek i Belwederskiej (14-15km) minęłam zająców na 4h. Kiedy dotarłam na punkt kibicowania Vege Runners na 32. kilometrze to wiedziałam, że jest dobrze (miałam być równo z hejnałem o 12, byłam!). Miałam ponad godzinę (dokładnie 1h4min) na pokonanie 10 kilometrów. Zrobiłam tylko jeszcze jedną przerwę na marsz, celem uzupełnienia cukru (ostatni żel) i dalej już biegłam swoje, bo wiedziałam, że mogę truchtać do mety w tempie >6min/km, a i tak znajdę się tam przed upływem 4 godzin. Ostatnie 7 kilometrów ja biegłam, kiedy prawie wszyscy przechodzili w marsz. Czas netto 3:56. Przyznaję, końcówkę odpuściłam, bo odpuściła presja czasu. Debiut poprawiony o prawie 25 minut. 

 

Polecam?

Polecam! Myślę, że to najlepsza (jeśli nie jedyna) taktyka na maraton, jeśli kilka długich biegów w trakcie przygotowań odpuściłaś/odpuściłeś. Jest to też idealne wyjście, gdy mentalnie nie do końca radzisz sobie z dystansem. Zupełnie inaczej brzmi – “jeszcze 11 minut i chwilę odpocznę, a potem tylko 9 razy 15 minut” niż “jeszcze 27 kilometrów do mety”. Nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze zdecyduję się przebiec maraton, ale na pewno jeszcze kiedyś dystans maratonu pokonam. I poprawię swój czas, najprawdopodobniej lecąc Galloway’em.

 

 

Pozdrawiam,

Oktawia