poniedziałek 21, Styczeń, 2019

III Zimowy Maraton Świętokrzyski

Zapisując się na III Zimowy Maraton Świętokrzyski (43km, 1100m przewyższeń), nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. Biegam głównie po płaskim. Mój zamysł był taki, by w końcu posmakować czegoś dłuższego, ale w bardziej niż pagórkowatym terenie. Chcę kiedyś pobiec w prawdziwie górskim ultra typu Bieg Rzeźnika, ale na razie gdy zamykam oczy, zamiast medalu widzę tylko moje wyczerpane ciało szarpane przez lisy i borsuki. To dla mnie sygnał, że jeszcze za wcześnie.

Dlatego gdy znajomy powiedział mi o ZMŚ, od razu pomyślałem że to świetny pomysł. Regularnie biegam od 3-ch lat. Do tej pory miałem za sobą dwa maratony uliczne z życiówką 3:25, hasanie po falenickich wydmach oraz pagórkowaty Ultramaraton Nadbużański (51km, 500m przew.) przebiegnięty w 4:42. To były dla mnie niewystarczające dane. Nie wiedziałem na jakie tempo się nastawiać i jak w praktyce wygląda takie bieganie. Ostatecznie postanowiłem przyjąć taktykę, że wycisnę z siebie tyle ile się da, tak by jednocześnie nie stać się łupem dla żyjących w tamtejszych lasach padlinożerców.


Droga w góry

Piątek o g. 19 skończyłem pracę. O 21 z Natalią i dziećmi byliśmy już w samochodzie. Potem szybka nocna jazda przez Grójec, Radom i Szydłowiec, który jeszcze kilka lat temu na odrapanym bilbordzie reklamował się jako „kulturalna stolica Mazowsza”. Zbudowali S7, znikł billboard.
Martwił mnie brak śniegu po niedawnej odwilży, bo w mojej wyobraźni ten bieg miał wyglądać inaczej.
Skarżysko-Kamienna, Kielce… zaraz zaraz, jest śnieg! To był dla mnie sygnał że te wzniesienia to rzeczywiście góry. Potem widok na górujący nad okolicą i efektownie oświetlony Zamek Królewski w Chęcinach i chwilę później byliśmy w miejscu noclegu.
Wyładowanie gratów, rozpakowanie, położenie dzieci spać… raptem zrobiła się 24-ta. A odbiór pakietów jutro między 5-tą a 6-tą. To dawało 4 godziny snu.


Ekwipunek

Wstałem rano, napaliłem w kominku, wchłonąłem ciepłą owsiankę z rodzynkami. Na zewnątrz -11°C.  
Cholera, miało być dużo cieplej. Ale dobra, „Zimowy” to zimowy.
Zdecydowałem założyć dwie lekko ocieplane warstwy na dół, dwie na górę i kurtkę przeciwdeszczową, bo dobrze izoluje. Zwykłe buty na asfalt z przebiegiem 1k do zajechania, do tego na wszelki wypadek raczki biegowe, które tydzień wcześniej świetnie sprawdziły się na wyślizganym śniegu w Falenicy. Nie przewidując tego, co wydarzy się za kilka godzin, do plecaka biegowego wziąłem bukłak napełniony izotonikiem. Do tego czapka, obowiązkowo bufka VR, rękawiczki, przekąski i jedziemy.


Odbiór pakietu

Chwilę przed szóstą dojechałem do Europejskiego Centrum Edukacji Geologicznej, gdzie znajdowało się biuro zawodów oraz meta. O czasie odebrałem pakiet i przytwierdziłem sobie numer startowy. Przejście na parking, wspólna fota pięciuset osób w egipskich ciemnościach i czekamy na autokary. Robi mi się naprawdę zimno. Przyjechały!
Jakieś 30 minut drogi i jesteśmy na miejscu – na starcie w Brzechowie. Wysiadamy. Zaczęło świtać.


Start

Uznaję że szkoda energii na maskowanie szczękania zębami i w jego rytmie idę na linię startu. Dookoła mnie pola pokryte białym puchem, w oddali las i blady zarys łagodnych wzniesień. Ale zimno… Nagle wszyscy zaczynają biec! Ruszam szpurtem żeby jak najszybciej ukrwić przemarznięte kończyny. Mijam kolejne osoby.
Z każdym kolejnym krokiem robi się coraz cieplej. Pod butami chrupią kałuże.


Pierwsza gleba

Wbiegamy do lasu. Podejście na górę Sikorzą. Potem zbieg, miejscami stromo, trzeba hamować. 4km – dobiegamy do asfaltu, nim w lewo. Bam! Gleba! – na drodze szklanka. Stłukłem biodro, boli ale chyba nie ma dramatu. Trzeba uważać. Otrzepuję się i biegnę alej.
Wyprzedzam kolejne osoby.

 

Seweryn

– Cześć! – zagaduję uśmiechnięty do gościa z marchewkową bufką VR na głowie. To Seweryn, przedstawiający się jako jedyny Vege Runner w Świętokrzyskim. Biegniemy razem kolejne parę kilometrów miło konwersując. Dowiaduję się na przykład, że jedyna knajpa w Kielcach z wegańskim jedzeniem czynna jest od poniedziałku do piątku. Pustynia.


Pierwszy punkt 

Pociągam parę łyków z bukłaka. Zbiegając z Zalasnej gubię nowego znajomego. 1/4 dystansu za mną. Jest ok. Potem zamarznięta podmokła łąka, męczący podbieg wzdłuż drogi i jestem w pierwszym punkcie. Melduję się, pożeram parę fig, kilka biorę na drogę i lecę dalej. Ruszając na szlak macham Sewerynowi biegnącemu do punktu.

 

Klops!

Nie piłem na punkcie bo mam dużo płynów w bukłaku. 15-ty kilometr. Dość wymagające wejście na najwyższy na trasie Telegraf (406m n.p.m.) i czas na uzupełnienie płynów. Okazuje się że zamarzł mi ustnik od rurki!
Biegnę z ustnikiem w zębach żeby go ogrzać. Udało się! Ale jak to, nic nie leci? Macam rurkę… podczas gdy izotonik w bukłaku rwie jak woda w górskim potoku, płyn w rurce zamarzł na kość. Kolejny punkt dopiero na 26-tym km, w ustach sucho, a szkoda się zatrzymywać.


Górskie lodowisko

Do punktu na Słowiku jeszcze 11km. Podbiegi coraz bardziej dają się we znaki. Jest bardzo ślisko! Pod cienką warstwą śniegu na całej szerokości szlaku kryje się lód. Zakładam raczki. Ale ulga! Cisnę nie przejmując się zdradzieckim podłożem. Co chwila widzę miejsca wywrotek moich poprzedników.
Potem piękne widoki na grzbiecie Biesaka i Pierścienicy. Teraz zbieg po kamieniach. Szkoda mi hamować więc nie szczędzę nóg, ale czuję że to o wiele za dużo mnie kosztuje. Nie mogę doczekać się punktu żywieniowego. Mam chwilowo dość.


Kryzys

W punkcie na Słowiku mieszczącym się w Klubie Łuczniczym o dźwięcznej nazwie „Stella” spędzam dużo czasu. Padam. Muszę usiąść. Zdejmuję bukłak, otwieram go i wypijam z niego litr płynu. Czuję się jakbym pił z reklamówki. Mam wrażenie jakby komórki mojego ciała wchłaniały go jak gąbka. Bez sensu – przez 26 kilometrów targałem dodatkowy kilogram.
Znowu wciągam figi i moją tajną broń – 3/4 tabliczki czekolady 70%. Kakao zawsze daje mi kopa.
Czuję że za długo tu siedzę, zaraz będę miał ochotę się tu zadomowić. Ten punkt opuszczają biegacze których wcześniej mijałem. Wychodzę!


Mozół

Mokre ciuchy pod kurtką po postoju zrobiły się lodowato zimne i nieprzyjemne.
A tu znowu podbieg! Tak od razu? Świętokrzyskie traktują mnie bez taryfy ulgowej dla debiutantów. Znów gleba! Tym razem tylko lekko ucierpiało kolano. Potem strome podejście pod górę Patrol i znów zakładam raczki. Na szczycie już lepiej. Teraz biegnę żeby biec, wyłączam głowę. Uciskam rurkę od bukłaka krusząc lód. W końcu zegarek pokazuje 30km. 2,5 km do następnego punktu. Wyprzedzam kilka osób. To zawsze dodaje mi perwersyjnej otuchy. Kryzys mija.

 

Szewce

Wbiegam do wsi Szewce. Na ganek jednej z drewnianych chat wychodzi starowinka w kufajce i chustce na głowie i z zaciekawieniem patrzy na mnie. Ja na nią. Myślę, że wyglądamy dla siebie równie egzotycznie. Trzeci punkt to świetlica gminna. Odznaczam się, szukam fig, od których chyba właśnie się uzależniam, daję sobie chwilę, uzupełniam płyny i biegnę dalej.

 

Piekło

Kolejne podbiegi, najgorsze są te długie o średnim nachyleniu, przy których nie wiadomo czy jeszcze biec czy już przejść do marszu. Przede mną biegnie grupka pięciu osób. Depczę im po piętach. W końcu ostatni, bezobsługowy, punkt kontrolny przy jaskini Piekło. Dziurkuję numer startowy i biegnę dalej. Zostało 6 kilometrów. Taki parkrun z małym schłodzeniem. Dam radę.

 

Meta

Czuję, że mam rezerwy energii. Chcę to mieć już za sobą. Wyprzedzam kilka osób, wbiegam do Chęcin, ostatnia góra Zamkowa, nogi mają naprawdę dość ale i niewiele do gadania. Czuję że zaraz koniec. Jestem niedaleko parkingu, to jeszcze jakieś 500m. I jest! META.

Na miejscu coś czego najbardziej mi było trzeba – przygotowana specjalnie dla mnie, po kontakcie z organizatorem, ciepła wegańska zupa od uśmiechniętej pani kucharki. Potem telefon do Natalii, odbiór medalu, doping dla kilku finiszerów i droga powrotna do kwatery.

 

 

Podsumowanie

Dobiegłem na metę z czasem 4h 55min. Zegarek pokazał 43,9km, średnie tempo 6:44 i 1130 przewyższeń.

Tego startu i wyniku nie mogę z niczym porównać, bo to mój pierwszy taki bieg, ale jestem z siebie zadowolony. Zgodnie z założeniami wycisnąłem z siebie ile się da, a dzięki przygodzie z rurką nawet o mało się nie odwodniłem. Więc jest lepiej niż zakładałem.

Tym bardziej nie mam porównania z innymi, bo dopiero na mecie dowiedziałem się, że ZMŚ „nie prowadzi klasyfikacji za zajęte miejsce i uzyskany na mecie czas”. Szkoda, bo to potencjalnie mogło sympatycznie połechtać narcystyczną część mojej osobowości, ale co jeśli nie? Dzięki tej niepewności jeszcze lepiej zapamiętam ten wyjątkowy maraton.

Żuk