sobota 29, czerwiec, 2019

Madeira Ultra Trail 2019

Słowem wstępu. Siedząc w autobusie, który nas zawoził na linię startu do Porto Moniz czułem się, jakbym wybierał się na grzyby, a nie na zawody. Totalny relaks. Ciało potwornie zmęczone zawodami z ostatnich dwóch tygodni. Najpierw lewą nogą zaatakowałem Maraton w Lipsku, dążąc do rekordu poniżej trójki. Niestety nie wyszło, ale skutki wysiłku jaki włożyłem do trzydziestu kilometrów, czułem bardzo. Tydzień później, a właściwie sześć dni po, prawą nogą  zawitałem w rodzinne strony i na ukochaną Jurę, gdzie akurat tego dnia, a była to Wielka Sobota, odbywał się mały festiwal biegów, w tym po raz pierwszy I Wielkanocny Ultramaraton Jurajski na dystansie sześćdziesięciu kilometrów. Nie mogłem sobie odmówić. Na starcie stanęło sześć osób. Byłem tą osobą , która pierwsza przekroczyła linie mety.

Minęło ponownie sześć dni i stałem już na starcie Ultra Trail Madeira 115km z potężnym 7200 metrów podejściem. Wiedziałem, że o jakiejkolwiek walce nie będzie mowy, po prostu chciałem zrobić ten bieg na takich zasobach jakie miałem.

Zawody

Wychylam się z autobusu, wiatr niemal chce przewrócić znak drogowy. Prognostyk na góry nie za dobry. Zimno strasznie. Wraz z kompanem Tomaszem szukamy schronienia. Biegacze opanowali wszystkie lokale, a że to małe nadmorskie miasteczko, to nie jest ich za wiele. Wciskamy się do jakiejś restauracji. Nawet tam nie jest za ciepło. Przewidywana temperatura na noc w górach plus dwa stopnie. Nie za dobrze i nie za wiele jak na wyspę, gdzie przez cały rok panuje wiosna i średnia temperatura to około dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza.

Z powodu zimna opuszczamy lokal najpóźniej jak się da. Jakie było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy, że blok startowy jest już pełen ludzi. Stajemy na prawie samym końcu stawki. Nie lubię tego, ale tak wyszło.

-Delektuj się Biegiem Amigo– rzuciłem do Tomka. Piątki przyklepane i lekkim zrywem w peletonie rozpoczęliśmy śmiałą przygodę z maderską wyspą.

Pierwsze kilometry to asfaltowe miasteczkowe wspinanie się non stop do góry. Jak na małą mieścinę, kibiców było naprawdę bardzo dużo. Początek zawsze jest ostry – wszyscy biegną jakby na dychę. Dla mnie oznacza to, że przeskakując z końca stawki, muszę wygospodarować dodatkowe siły, aby wyprzedzać i przesuwać się ‘’na swoje miejsce’’. Jako, że obecnie niemal wszyscy używają kijków, które ‘’tak bardzo kocham’’ nie jest łatwo wymijać takich zawodników, a jeszcze trudniej wymijać takich co utrudniają i specjalnie blokują. Chciałbym dożyć takich czasów jak dawniej, gdzie używanie kijów to był ewenement. Marzenia, marzenia……

Gdy już wyminąłem tych co powinienem wyminąć byliśmy już niemal na pierwszym z wyższych punktów. Pierwsze wrażenia jakie wyspa na mnie rzuciła w nowej przyrodzie to Zapachy. Na wyspie Madeira jestem pierwszy raz i gdy w tej całej ciemności i jakiejś gęstwinie, gdzie nawet Księżyc swoim blaskiem  zapewnienie nie sięgał uderzył mnie cudowny zapach świeżej roślinności i świeżutkiej mokrej ziemi. Był powalający. Nozdrza moje nie mogły się nasycić. Byłem pod wielkim wrażeniem. Tak jak na Gran Canarii sucha ziemia wraz z sosną kanaryjską łechta moje zmysły, tak tu mokra ziemia z roślinnością zabiera mnie wgłąb wyspy. Jakże dwa różne światy i oba niesamowite.

Wbiegliśmy w chmuro mgłę. Widoczność na kilka metrów. Na otwartej przestrzeni wiatr urywał głowę. Temperatura dwa stopnie mroziła kolana, łokcie i twarz. W powietrzu kryształki wody osiadały na skórze i tak już mokrej od poty. But odjeżdżał wraz z większą ilością błota i mokrym terenem. Zapachy przestrzeni trzymały mnie w pionie. Niesamowite soczyste podejścia, bardzo długie, niemal jak na alpejskim szlaku. Kilometry mijają, poczucie czasu długie, a punktu kontrolnego nadal nie widzę. Teren bardzo trudny, tempo wolne. O trudności terenu niech świadczy o tym nawet tempo czołówki, która po czterech godzinach biegu była dopiero na trzydziestym kilometrze. Takie dżunglowe klimaty powiedziałbym, mimo że w dżungli jeszcze nie byłem. Bardzo pionowy teren. Schody, schody i jeszcze raz schody. Maderskie szlaki usłane są schodami. Gdzieś tam po pierwszych trudnościach wspinaczkowych wybiegamy na płaskowyż. Chmuro mgła nieco podniosła się i przy świetle czołówkowym zauważyłem żółtą roślinność. No i zapachy.

Na granicy nocy i dnia biegnąc lewadą docieramy to przepięknej panoramy górskiej. Akurat trafiam w samo sedno wschodzącego słońca znajdując się w najwyższym miejscu w okolicy. Półka skalna zabezpieczona barierkami, a po obu stronach urwiska. Ten pierwszy kolor wiązki światła wysyłanej przez słońce na tle jeszcze śpiącej przyrody pod ochroną nocy jest cudowny. Ta barwa, ten zachwyt, ten widok i ten krzyk Włodka w przestrzeń : YEAHHH! To dla takich widoków tutaj jesteśmy – rzuciłem do zgromadzonej grupy biegaczy – każdy z aparatem!

Wysyłam pierwszą wiadomość do Tomasza: Ja pitolę!. Tomasz odpowiada: Niezły ogień!

Chwilę po świcie łapię punkt odżywczy. Zbiegliśmy do niego z punktu widokowego. Chwila świeżości zawsze podnosi morale. W tym przypadku podniosła mi dosłownie na chwilę, do momentu aż zobaczyłem RURĘ! Była tak potężna, tak długa i tak cholernie stromo położona, że zdębiałem. Jaką funkcję rura tam pełni, nie mam pojęcia. Wygląda jak gazociąg Nord Stream 2. Wzdłuż niej prowadziły schodki. I były niemal pionowe. Ciągnęły się w nieskończoność. Na nasze szczęście nie musieliśmy podbić się na jej końcu. Wężykiem z jęzorami na podeszwach z ulgą skręcamy w prawo w las.

Następna wiadomość do Tomasza: Sajgon!

To co zapamiętałem  z dalszej części biegu to : góry, góry i przestrzenie je otaczające. Czasami przystawałem na robienie zdjęcia. Z nieba zrobiła się patelnia. W największe słońce zbiegam do Curral des Freiras – Dolina Zakonnic. Punkt na sześćdziesiątym kilometrze. Zbieg jest tak stromy i długi, że czuję się jakbym już cały dzień zbiegał. W dolinie niespodzianka. Gdy już wszyscy myśleli, że punkt jest tuż obok, trzeba było ponownie spiąć się kawałeczek do góry. Frustrujący moment. Wielu na tym punkcie już zostało. Mieli dość. Nie podjęli dalszej walki. Również byłem wypompowany. Otuchy nie dodawał fakt, że czekało nas ponownie potworne podejście na grań z Pico Ruivo.

Dziesięć kilometrów non stop do góry. Tysiąc osiemdziesiąt metrów przewyższenia. Przed wyjściem z tego punktu, każdy był sprawdzany przez sędziów, czy posiada minimum półtora litra wody. Odcinek oprócz trudności charakteryzuje się tym, że nie ma dostępu do wody. Nie ma wodopoju, ani żadnego źródełka z którego można by skorzystać.

Skwar odbierał siły, chwilowo drzewa chroniły przed słońcem. Powietrze ciężkie, a do grani jeszcze daleko. Mozolnym krokiem pozbawionym przerw osiągam upragniony szczyt. Odczyt numeru na punkcie i dalej przed oczyma otwiera się najpiękniejszy fragment z całej trasy MIUT. Grań z najwyższym szczytem prowadzi nas raz w dół, raz w górę z panoramą 360 stopni. Żeby nie było łatwo do pokonania jest nieskończona ilość schodów, kilka tunelów wydrążonych w skałach i fantastycznie cudowne widoki. Tomasz stwierdził – jak z powieści Tolkiena.

Dla mnie to niesamowicie przeogromne przestrzenie z wyjątkowo wypiętrzonymi górami i niesamowitą ciszą. Czasami przebiegnie jaszczurka, albo zaskrzeczy jakiś ptak z niespotykanym dźwiękiem. Tych schodów to tam miałem już naprawdę dość. Szczególnie tych pionowych metalowych. Odliczałem czas do najbliższego punktu kontrolnego. Byłem mega wyczerpany. Na punkcie spędziłem trochę więcej czasu niż zwykle. Dalej miało być już łatwo. Właśnie… miało. … Nie było oczywiście! Zgodzę się z tym, że jeśli ktoś zachował siły mógł podgonić na tych odcinkach, ale i tak ostatnia górka i teren to nie był łatwy orzech do zgryzienia. Trasa zaskakiwała właściwie za każdym zakrętem. Zza jednym z nich ujrzałem Pannę Młodą, niestety nie swoją 🙂 . Biała kiecka, welon, te sprawy. Czym prędzej pospieszyłem z gratulacjami, zarumieniła się, ale buziaka i tak nie dostałem. Za to przez chwile miałem towarzystwo Niemca z Hamburga Mówił, że tydzień wcześniej biegł Boston Maraton i że za tydzień leci w Himalaje i myśli o jakimś biegu w Alpach i że w ogóle to on prawie nie biega. Zawody to są jego treningi i bieganie 🙂  Biegacze to jednak szaleńcy! 🙂

Na ostatniej górce mnie zostawił, nie miałem sił na jego tempo. Na przedostatnim punkcie już wiedziałem, że mój czas na biegu mocno się wydłuży. Do tego doszedł problem z żołądkiem po wypiciu herbaty z cukrem. Na co dzień nie pije takiej, stwierdziłem jednak, że brakuje mi cukru i zdecydowałem się na ten drastyczny krok. Nie! Nigdy więcej herbaty z cukrem! Zwróciłem go razem z herbatą. Ciężko było mi biec na pustym żołądku, ale jakoś tam powolutku, już po zmroku napierałem przed siebie. Na ostatnim punkcie uzupełniłem płyny i już tylko czekałem na upragnioną metę. Biegliśmy wzdłuż systemu nawadniającego, czyli bardzo popularne tutaj Lewady, wzdłuż których są szlaki. Dłużył się w nieskończoność. Na końcu jeszcze zbieg  i kamienista łąką, która wkurzała chyba każdego.

Słowa Tomasza na dwa kilometry przed metą, którą nam dostarczył esemesem: Wreszcie zszedłem z tej Pier****nej łąki!

Na metę w Machico zachowałem siły, aby godnie wbiec i tuż przed nią się zatrzymać i przywitać z dziewczynami. Chwilę gawędziliśmy zanim przekroczyłem linię mety.

Bieg zaliczam do kategorii – bardzo trudny. Przerósł moje wyobrażenie, bo wiedziałem, że będzie trudno i ciężko, ale to co mi zaoferował wystarczy aby wskoczyć w moim rankingu na bardzo wysoką lokatę.

Czas 25 godzin dał mi lokatę 279 miejsce na 950 startujących. Warto zwrócić uwagę, że 37% osób biegu nie ukończyło. Mam na to swoją teorię, ale zachowam dla siebie. Amigo Tomasz dał radę i ukończył bieg!

Łukasz Pawłowski – wlodec