środa 16, Lipiec, 2014

TRANSJURA 205 km Kraków-Częstochowa

skała Prolog.

Jest 4 lipca, piątek, godzina 21, Kraków. Stoję na starcie imprezy, która ma zasadniczo zweryfikować moje możliwości ultrabiegowe. Dotychczas w swojej zawodniczej karierze na pojedynczych zawodach dotarłem do dystansu nieco ponad 140 km i czasu 24 godzin. Teraz przyjdzie mi przekonać się jak zareaguje moje ciało na znacznie większy wysiłek, wysiłek, do którego nie było mi się dane zbliżyć w żadnym momencie mojego życia. Jesteście ciekawi jak było – zapraszam do lektury 🙂

I Rozdział – gra wstępna.

Udział w praktycznie każdy biegu wymaga od zawodnika przygotowania pewnego planu logistyczno-strategicznego, w przypadku ultra jest to zadanie niemalże tak samo ważne jak sam bieg. Na imprezę trzeba dotrzeć, zabrać odpowiedni strój i prowiant, zabezpieczyć się w razie nieoczekiwanych sytuacji i koniec, końców wrócić do domu. W przypadku Transjury jest o tyle trudniej, że idea biegu w założeniu opiera się na minimalizacji udziału osób trzecich. Mówiąc wprost, możesz praktycznie liczyć tylko na siebie i innych uczestników. Nie ma mowy o wsparciu zewnętrznym na trasie, nie ma popularnych przepaków, na których można coś zostawić i coś zabrać. Jest 13 punktów kontrolnych, na które trzeba dotrzeć w określonym limicie czasowym, na których jednak poza wodą, bananem i rodzynkami czasami nawet nie ma gdzie usiąść.

Zapisując się na zawody nie do końca zdawałem sobie sprawę, że przyjdzie mi na stracie założyć plecak pękający w szwach i ważący solidne 5 kilo. Powiem więcej, gdyby w dniu mojego zgłoszenia akcesu do imprezy na stronie były opisy tras, pewnie bym się mocno zastanowił. Na szczęście opisy pojawiły się znacznie później i tylko przez niespełna miesiąc wzbudzały mój niepokój. Cóż takiego intrygującego znajdowało się na tych dwóch kartkach zapisanych drobnym maczkiem – w zasadzie wszystko 🙂 Zdaję sobie sprawę jak trudno przelać na papier opis ponad 200 km trasy, jednak, nie mając kompletnie doświadczenia w bieganiu na orientację, uświadomiłem sobie, że właśnie nawigacja może okazać się moim największym problemem. Powiem wprost, nigdy jakoś nie przerażał mnie dystans, nawet pofałdowany profil, natomiast konieczność śledzenia, a często szukania trasy rozpalała w mojej świadomości zarzewia niepokoju. Co ciekawe nigdy nie miałem problemów z orientacją w terenie, dobrze czytam mapy i znaki terenowe. Po prostu w trakcie biegu lubię być skupiony tylko na nim, czerpać radość z pokonywania kilometrów, obserwacji otoczenia, a nie zajmować się co chwilę potwierdzaniem czy jeszcze jestem na właściwej trasie czy może już w przysłowiowej czarnej dziurze. Niestety ekstremalnie zagmatwany opis trasy na Transjurze ewidentnie wskazywał, że gro czasu zajmie mi właśnie unikanie wpadania w terenowe pułapki.

Postanowiłem sobie pomóc w maksymalny możliwy sposób, nabyłem bardzo dokładne mapy, na które, poświęcając kilka godzin, naniosłem trasę. Pożyczyłem urządzenie Garmina do nawigacji na podstawie śladu GPS, który w postaci pliku na szczęście znalazł się w materiałach pomocniczych. Całe to ekstra wyposażenie, mimo, że dodatkowe baterie swoje ważyły, zasadniczo podniosło moje morale, nie wspomnę już o momencie kiedy tuż przed startem dostałem mapę od organizatora podzieloną na 9 kartek…

Tak więc z solidnym bagażem na plecach, pełen optymizmu zjawiłem się na stracie biegu, który podkreślę raz jeszcze, miał mocno zweryfikować moje zdanie na temat własnych możliwości.

II Rozdział – łatwy początek.

Startujemy w dosyć sporej grupie gotowych na wszystko biegaczy. Jest nas w sumie około setki, przy czym większość biegnie na krótszej 170 kilometrowej trasie. Razem przyjdzie nam się ścigać zaledwie 9 km, do Balic gdzie trasy się rozchodzą. Szczerze mówiąc nie miałem określonej taktyki na ten bieg. Wyszedłem z założenia, że przy takiej długości i zróżnicowaniu nawigacyjnym nie ma co napędzać się niepotrzebnie na jakieś konkretne czasy na punktach kontrolnych. Pierwsze kilometry biegnę w ścisłej czołówce, dochodzę do wniosku, że tempo nie jest szczególnie mocne, a zbytnie oszczędzanie na początku może zaowocować niepotrzebnymi stratami gdy noga jeszcze podaje. Na 10 kilometrze, kiedy biegnę już trasą wersja Hard jestem w okolicy 2-3 miejsca. Nikogo nie widzę z przodu, czasami gdzieś za plecami miga pojedyncza czołówka. Biegnie się dobrze, nic nie boli, jest dosyć przyjemna temperatura, a komary muszą skonfrontować się z płynem odstraszającym.

Po niespełna 2 godzinach biegu, w gęstym lesie, skręcam w niewłaściwą ścieżkę. Orientuję się dosyć szybko, tyle tylko, że był to odcinek z górki i kompletnie nie widzi mi się zawracanie. Po raz pierwszy i nie ostatni ratuje mnie urządzenie do nawigacji, tnę przez las w kierunku, który podpowiada mi track trasy. Po niespełna 10 minutach jestem z powrotem na właściwym miejscu, co za ulga, bez Garmina zaliczyłbym pierwszy przykry wypadek. Przebiegam pod autostradą i postanawiam zrobić krótką przerwę w biegu na posiłek. Przechodzę do marszu i chwilę później dobiega do mnie kolega, z którym przyjdzie mi pokonać następne, bagatela, 130 km 🙂 Żeby było ciekawiej kolega, który wygra cały bieg! Gdyby wtedy nam ktoś powiedział, że skończymy te zawody na dwóch pierwszych miejscach uznalibyśmy go za szaleńca. Życie lubi pisać nieoczekiwane scenariusze.

Okazuje się, że nowy towarzysz ma spore doświadczenie w tego typu zawodach. Ma zaliczone sporo startów za granicą i świetnie sobie radzi z nawigacją przy pomocy GPS z telefonu komórkowego. Mamy teraz dwa niezależne źródła potwierdzające naszą pozycję na trasie i, co najważniejsze podobne możliwości biegowe. Tuż po północy dogania nas kolega, z który wspólnie docieramy do drugiego punktu kontrolnego. Przed nami jest ktoś z ponad 15 minutową przewagą. Prawdziwy lider, czy nadmierny optymista, pożyjemy zobaczymy. Jeszcze parę kilometrów biegniemy razem, ale mając do wyboru towarzystwo kolegi, który wyraźniej ma ochotę na szybsze tempo i chłopaka, który widzi konieczność zwalniania na podejściach, wybieram tego drugiego. Zostajemy sami w ciemnym, głuchym lesie, gdyby ten nowo poznany gość okazał się seryjnym mordercą miałbym nieźle przesrane 😉 Na szczęście albo nim nie był, albo nie pasował mu mój profil ofiary. Tak czy inaczej po kolejnych luźnych kilometrach tuż przed świtem docieramy na trzeci punkt kontrolny gdzie przewaga lidera i kolegi, który nam uciekł wzrosła do prawie godziny. Jest 4 rano, prawie 50 km w nogach i zaskakująco chłodno. Miłe złego początki, zaczyna się prawdziwy wyścig, wstaje pierwszy dzień.

III Rozdział – nadchodzą kłopoty.

Tuż za punktem kontrolnym wspinamy się na dosyć ostre podejście, na którym po raz pierwszy zaczynam czuć, że coś niedobrego dzieje się z moją lewą stopą. Pulsujący ból, o dosyć nietypowej charakterystyce pojawia się i znika. Przez najbliższych parę kilometrów mam jeszcze nadzieję, że może uda się problem rozbiegać. Poza tym czuję się naprawdę dobrze, tuż przed czwartym punktem kontrolnym na moment zostawiam nawet nieco kolegę, który jak się okazuje przechodzi pierwszy kryzys senności. Na punkcie zdejmuję skarpetkę z lewej nogi, nie wygląda to dobrze, mimo zastosowania kremu skóra na podeszwie zaczyna niepokojąco pękać. Pojawia się dylemat czy dalej pokonywać trasę głównie biegiem, czy lepiej oszczędzając stopę, przejść do marszu. Postanawiam wypuścić przodem kolegę, zawsze to jakaś alternatywa dla ciągłych wątpliwości czy nie ciągnę za szybko.

Na ‘schodach’ tuż za Ojcowem pojawia się kolejny, bardzo niepokojący symptom – zaczynam czuć tą samą dolegliwość w drugiej stopie. Dodatkowo robi się coraz cieplej, słońce na poważnie rozpoczyna swój długi spacer po nieboskłonie. Droga do następnego punktu wlecze się niemiłosiernie. Nagle na horyzoncie pojawia się ludzka sylwetka, po stroju wyraźnie widać, że to uczestnik Transjury. Jak się ma wkrótce okazać pierwszy lider, który tak ostro zaczął na początku. Gość robi poważny błąd próbując przyspieszać widząc naszą dwójkę. Za jakieś 2-3 kilometry mijamy go bez najmniejszych problemów, grymas na twarzy mówi wszystko. Szczerze mówiąc, lustrując wzrokiem delikwenta, nie mam pewności, czy uda mu się ukończyć zawody, raczej nie sądzę. Taka trasa jest okrutna, trzeba dobrze wyważyć bilans szybkości, tempa i możliwości organizmy na każdym jej fragmencie. Nawet niewielki błąd, zbytnie przyspieszenie może zakończyć się tragicznie. To nie maraton, gdzie kryzys można pokonać zmniejszeniem tempa biegu, tutaj za pomyłki płaci się najwyższą cenę.

Moje stopy dokuczają już na tyle wyraźnie, że na zbiegach mam ochotę pocinać bokiem. Na czwartym punkcie kontrolnym, po blisko 90 km zdejmuję obie skarpetki, smaruję grubą warstwą Sudocremu i liczę na cud. Nawet świadomość, że jesteśmy na 2-3 miejscu nie pomaga, boli jak cholera, a zaczynają się odcinki na tym biegu popularnie zwane miedzami. Czyli trawa, kamienie, piasek i nierówności plus palące słońce. I tak przez kilka kilometrów non stop. W zasadzie nie ma już mowy o biegu, jedyny plus, że na tych odcinkach nie trzeba nawigować, chociaż informacje z GPSu o kolejnych dwóch kilometrach prosto przez chaszcze rozwalają nie mniej niż obolałe stopy. W końcu około 14 docieramy do Wolbromia, połowa trasy za nami, zajęło nam to nieco ponad 17 godzin. Mam stuprocentową pewność, że druga połówka będzie o wiele, wiele dłuższa….

IV Rozdział – a miało być tak pięknie.

W zasadzie cały odcinek od Wolbromia do mety przyjdzie mi pokonać marszem. Z małym wyjątkiem samego finiszu, ale o tym później. Ponieważ w Wolbromiu jest jedyny punkt kontrolny w zamkniętym pomieszczeniu postanawiamy spędzić tam nieco więcej czasu. Dokładny ogląd moich stóp wypada bardzo kiepsko, nawet nie chce mi się liczyć pęcherzy, ale widzę, że jest ich sporo. Po raz ostatni smaruję podeszwy i palce grubą warstwą kremu, zmieniam skarpetki i, co najważniejsze postanawiam już więcej do mety nie przyglądać się moim stopom. Starczy tych demotywujących widoków, lepiej nie będzie, a rozczulanie się niczego nie zmieni. Jeszcze małe zakupy i ruszamy z Wolbromia w palącym słońcu, ale pełni nowego zapału. Lider ma nad nami prawie trzy godziny przewagi, także nie ma sensu gonić, niestety naciska na nas dwójka kolejnych zawodników, z którymi mijamy się na wejściu do szkoły, w której mieścił się punkt kontrolny. Do kolejnego, ulokowanego tuż przy zamku w Smoleniu idzie się nawet nie najgorzej, aczkolwiek długie odcinki po drobnych kamyczkach działają na moje stopy jak rozżarzone węgle.

Tuż za Smoleniem nieco zbaczamy z trasy, żeby na nią wrócić musimy pokonać strome zbocze w dół. Ból pokiereszowanych stóp jest tak duży, że właśnie w tym momencie decyduję się na specjalne koło ratunkowe. Postanawiam, że na następnym punkcie kontrolnym łyknę środki przeciwbólowe, równocześnie informuję kolegę, że jeśli po zażyciu pigułek nadal nie będę w stanie szybciej się przemieszczać niech śmiga śmiało bez mnie do mety. Takie postawienie sprawy wydaje się podobać obu stronom, wilk syty i owca cała, szkoda tylko, że w tej zabawie zdecydowanie jestem owcą. Niestety droga do wspomnianego punktu wlecze się niemiłosiernie. Mijamy tętniący życiem Ogrodzieniec, kolejne zakupu, weryfikacja trasy. Wygląda na to, że zostało jeszcze ponad 5 km do punku kontrolnego, a ja przy każdym kroku czuję schodzącą z moich stóp skórę. Co gorsza zaczyna się długi odcinek w głębokim piasku, który mam już dosłownie wszędzie. W końcu wychodzimy na asfalt, na którym leży człowiek! O tej historii za chwilę, istotne, że na tym odcinku mijają nas trzej zawodnicy. Szanse na podium oddalają się zasadniczo.

W końcu w głębokich ciemnościach docieramy na punkt kontrolny, który miał być na 129 km, a w rzeczywistości znajdował się na 135… Tutaj łykam wspomniane pigułki i po raz kolejny liczę na cud. Dołącza do nas jeden z zawodników, który nas wyprzedził. Chłopak doszedł do wniosku, że lepiej zaczekać i trzymać się w ciemnicy w większej kupie, tym bardziej, że przed nami najtrudniejszy nawigacyjnie fragment. Stopy przez moment bolą jakby mniej, niestety po kolejnej godzinie zostaję sprowadzony na ziemię – napiernicza znowu jak cholera! Nawigacyjnie robi się dramatycznie, po kilku kilometrach przy drodze stoi kolejny zawodnik, który razem z kolegą wyprzedził nas w okolicach Ogrodzieńca. Okazuje się, że jego partner padł ze zmęczenia i zasnął gdzieś w krzakach, a on totalnie nie potrafi sobie poradzić ze znalezieniem kolejnego odcinka trasy. We czwórkę, a w zasadzie piątkę, bo dołącza do nas mały kotek, próbujemy odnaleźć właściwą drogę. Żeby uzmysłowić sobie jak trudny jest to nawigacyjnie odcinek powiem tylko, że nieco ponad 20 kilometrów pokonujemy w niecałe 6 godzin, sporą część czasu poświęcając na analizowanie śladów GPS, papierowych map i opisu trasy. W końcu tuż przed świtem docieramy na punkt kontrolny, gdzie z ogromnym zaskoczeniem dowiadujemy się, że jesteśmy pierwszymi uczestnikami z trasy Hard! Dotychczasowy lider, który jeszcze na poprzednim punkcie kontrolnym miał ponad 5 godzin przewagi, w ogóle tutaj nie dotarł!

Robi się ciekawie, gdyby nie moje stopy popędziłbym za kolegą, który towarzyszył mi przez ostatnie 28 godzin. Niestety muszę spokojnie rozegrać ostatnie 50 km, jeżeli chcę realnie myśleć o podium. Postanawiam następne 10 km, do kolejnego punktu kontrolnego, pokonać w towarzystwie dwóch kolegów, zajrzeć im w oczy i ostatecznie zadecydować, czy warto zrobić sobie jeszcze większą krzywdę 🙂 Najciekawsze, że mając dwie nieprzespane noce w trasie prawie w ogóle nie odczuwam senności. Pojawia się tylko krótki epizod, kiedy mając jednego kolegę przed sobą, drugiego tuż za mną, mam wrażenie jakbym delikatnie odpływał. Dzieje się tak ze dwa, trzy razy, po czym znowu trzeba szukać właściwej trasy i znużenie mija jak ręką odjął. Wchodzimy na długi odcinek nowiutkiego asfaltu, na którym ostatecznie postanawiam podjąć rękawicę i zawalczyć o pudło. Zresztą kiedy oznajmiam to kolegom widzę po ich reakcji, że też nie zamierzają zasypywać gruszek w popiele. Zaczyna się robić gorąco nie tylko za sprawą wschodzącego słońca. Oj, będzie się jeszcze działo…

V Rozdział – finisz w piekle.

Chociaż do mety został jeszcze maratoński dystans, po punkcie kontrolnym pod zamkiem w Ostrężniku, rozpoczyna się finałowa rozgrywka. Już na samym punkcie jeden z kolegów daje szybciej w długą. Ja postanawiam dokładnie przygotować się do ostatniego odcinka. Przebieram koszulkę na najluźniejszą startówkę, smaruję skórę kremem do opalania, a w miejscach najbardziej narażonych na obtarcia Linomagiem. Jedynie na stopy nie zaglądam i tak palą żywym ogniem, grzebanie przy nich może tylko pogorszyć sprawę. Najgorsze, że tuż przed opuszczeniem punktu dociera na niego kolejna dwójka zawodników. Zaczyna się robić gęsto i każdy najmniejszy nawet błąd na ostatnich kilometrach może się okazać brzemienny w skutkach.

Do następnego punktu próbuje mi dotrzymać kroku kolega, który wyruszył razem ze mną z Ostrężnika. Paradoksalnie ten, który wyrwał się z punktu pierwszy po drodze gubi trasę, i w pewnym momencie widzimy go spory kawałek za nami. Tak to jest jak ktoś chce za bardzo przechytrzyć okoliczności, miał iść z nami, ale postanowił uciekać i dostał srogą nauczkę. Na punkt 25 km przed metą docieram już samotnie, ponieważ zbliża się południe, a na niebie nie widać ani jednej chmurki biorę z tego punktu 1,5 litrową butelkę wody. Teraz najważniejsze będzie picie i polewanie, najgorsze, co mogłoby się przydarzyć to odwodnienie czy udar w samej końcówce. Mając świadomość, że gdzieś za mną ciągnie wataha pościgowa na każdym dłuższym prostym odcinku z niepokojem oglądam się za siebie. Na szczęście nikogo nie widać, bo po prawdzie, gdyby w tym momencie ktoś mnie doszedł blado widzę swoje szanse na końcowy sukces w postaci miejsca na podium. Pod wpływem gorąca stopy bolą do tego stopnia, że mój krok przybiera bardzo nienaturalną formę. Jeśli ktoś ogląda mnie z boku musi mieć niezły ubaw, chociaż ja mam wrażenie, że trasa biegnie wymarłymi ulicami. Dopiero później dotarło do mnie, że nikt normalny w niedzielne południe w ponad 30 stopniowym upale nie chodzi na spacery.

Przedostatni punkt kontrolny znowu nie jest w tym miejscu gdzie być powinien. Wywołuje to mój duży niepokój, na tyle duży, że dzwonię najpierw do Wilka, następnie do Pająka, który dzień wcześniej pokonywał ten odcinek na trasie długości 100 km. Na szczęście okazuje się, że to tylko kolejne przesunięcie miejsca punktu, tym razem o niecały kilometr. Chłopcy na punkcie totalnie wyluzowani, czego niestety nie można powiedzieć o mnie. Do mety już tylko 15 km, przy czym z tym tylko to gruba przesada 😉 Żeby było śmieszniej nie dość, że trasa co chwilę zakręca, to jeszcze zaczyna się typowy rollercoaster. Góra, dół, góra, dół, kiedy się to skończy?! Do ostatniego punktu kontrolnego docieram przekonany, że kręcę się w kółko. Wszystkie ścieżki, drzewa, polany, nawet taśmy znaczące trasę wyglądają tak samo. Na punkcie siedzi jeden gość, który nie jest nawet w stanie odpowiedzieć na moje pytanie ile jeszcze tego pieprzonego zielska zostało do pokonania!

Zaczyna się istny ‘dance macabre’, nie wiem jakim szelmą jest organizator, ale ostatni odcinek po górze Osona to niezły żart z uczestników. Mając 200 km w nogach człowiek marzy o w miarę prostej, płaskiej trasie, a tutaj przychodzi mu klepać kilometry po off roadowych zawijasach. Zaczynam głośno przeklinać i niestety bardzo zwalniać. W tych przeklętych piaskach, przy palącym słońcu moje stopy całkowicie odmawiają posłuszeństwa. Dosłownie marzę o prostym odcinku asfaltu i kiedy spośród zarośli wyłania się takowy niemalże krzyczę z zachwytu. Z tego co kojarzę zostało mi jakieś 3 km do mety, z czego prawie dwa to długa, płaska prosta wzdłuż szerokiego asfaltu. Idę sobie spokojnie, oszczędzam stopy, jeżeli jeszcze jest coś do oszczędzania. Mniej więcej w połowie prostej postanawiam zadzwonić do żony, która czeka na mecie, żeby przygotowywała się do uroczystej celebracji mojego przybycia. Już mam sięgać do plecaka po telefon kiedy jakieś 500 metrów za sobą zauważam zbliżający się czerwony punkt!

Kurwa mać!!! Ktoś mnie ściga i jest naprawdę blisko. Nie mam nic do gościa, ale stek przekleństw, który pada z moich ust na jego temat mógłby niejednego zabić. Zaczynam biec, kondycyjnie nie ma większego problemu, ale wrażenie z poziomu butów jest takie jakbym zasuwał na samych kościach. Jestem tak poirytowany, że ostatnie dwa kilometry pokonuję na przemian śmiejąc się i płacząc. Wpadając na metę widzę nasz samochód, wykrzykuję imię żony, by za chwilę przekroczyć mój Rubikon! Jest, udało się, po prawdzie nie mam się nawet ochoty cieszyć…

VI Rozdział – zdarzenia nietypowe.

W każdym biegu spotykają nas jakieś niezwykłe, niespodziewane sytuacje. Na biegu liczącym ponad 200 km nie mogło być inaczej. A więc po kolei.

Epizod I – chciał być jak Szarik.

Gdzieś w okolicy 70 km kilometra pomykamy sobie spokojnie przez lasek. Skręt w prawo, skręt w lewo, wybiegamy na polankę i w momencie zamieramy w bezruchu. Pędzi prosto na nas olbrzymi owczarek niemiecki długowłosy. Na szczęście ma założony kaganiec, ale tempo z jakim napiera u większości ludzi pewnie wywołałoby paniczny strach. My stoimy spokojnie czekając na rozwój wypadków. Mija dobrych kilkanaście sekund, w których piesek próbuje udowodnić, kto tu rządzi, zanim z lasu wychodzi wyluzowana kobieta. Woła psa, ale ten najwyraźniej nie ma ochoty jej słuchać, on ma ochotę skosztować naszych wychudzonych ciał 🙂 Właścicielka psa przez dłuższą chwilę ugania się wokół nas za swoim pupilem, aż w końcu udaje jej się zapiąć pieska na konkretną smycz. Widząc nasz stoicki spokój kwituje całą sytuację słowami: „on tu czuje się jak w domu, praktycznie nigdy nikogo tutaj nie spotyka”. Spoko, myślę sobie, może i lepiej, że nikogo nie spotyka, bo w końcu kiedyś trafi na kogoś bardziej asertywnego i kłopot gotowy.

Epizod II – wygrałeś laptopa.

Już przed biegiem wiedziałem, że w okolicach godziny 19, pierwszego dnie ma się odbyć losowanie nagród. W ostatnim komunikacie technicznym organizator informował, że losowane będą karnety na zabiegi do kliniki w Krakowie, gadżety biegowe, zegarki i urządzenia Garmina oraz dwa laptopy. Warunkiem koniecznym odebrania nagrody było dotarcie do mety na określonym dystansie. Jakby na to nie patrzeć najłatwiej mieli goście kończący najkrótszy dystans 48 km, oprócz tego, że mogli uczestniczyć w losowaniu (startowali o 7 rano) to jeszcze mieli największe szanse na ukończenie swojej trasy. Okazało się jednak, że bogowie biegania postanowili uhonorować moje cierpienie. Tuż przed 20, w okolicy Ogrodzieńca dostałem sms o treści: „wygrałeś laptopa, musisz tylko ukończyć zawody”. Szczerze mówiąc nawet bez tej wygranej mój plan zakładał dotarcie do mety, zawsze to jednak dodatkowa motywacja.

Epizod III – pijany na drodze.

Jakieś 5 km za Ogrodzieńcem, o czym już wspominałem we wcześniejszym fragmencie, wychodząc z lasu znajdujemy leżącego na ulicy gościa. Jest do tego stopnia pijany, że nie sposób go obudzić. Leży w takim miejscu, że już pierwszy przejeżdżający samochód, gdyby nie nasza obecność, miał spore szanse zrobić z niego miazgę. Zapada zmrok także możliwości zauważenie nabitego delikwenta przez kierowców maleją z minuty na minutę. Wiem, że będzie nas to kosztować sporo czasu, ale wymuszam na koledze telefon pod 112. Pomysł z zepchnięciem gościa w krzaki nie do końca do mnie przemawia. Pani pod 112 wysłuchuje relacji kolegi, przełączając go na pogotowie, gdzie z kolei proszą żeby zadzwonił po policję pod 997. Swoją drogą nie tak sobie wyobrażałem działanie telefonu alarmowego, ale życie uczy pokory. Policjanci proszą żebyśmy zabezpieczyli teren i poczekali na ich przybycie. Trwa to dobre 15 minut podczas których zjawia się kolejny pijany delikwent, tym razem z butelką piwa i rowerem!? Chce niby pomóc, ale sugeruję mu, że za chwilę zjawią się bardziej kompetentni pracownicy odpowiednich służb i w mojej ocenie lepiej żeby nie zastali jego osoby. Z niedowierzaniem, czy go przypadkiem nie wydam (użył bardziej dosadnego sformułowania), sobotni rowerzysta oddala się w mroku zapadającej nocy. Paradoksalnie tuż przed przyjazdem radiowozu nasz śpiący królewicz budzi się do życia, niestety dla chłopaków w niebieskich mundurach to nie bajka, zwijają księcia do swojej karocy i tyle go widzimy.

Epizod IV – super kotek.

O niesamowitym kotku napomknąłem już wcześniej, teraz nadszedł moment, żeby napisać więcej o naszym małym bohaterze. Kiedy pierwszy raz wyłonił się z czeluści nocy gdzieś spośród zabudowań, nikt nie przypuszczał, że przez najbliższe trzy godziny malutki zwierzak będzie nam towarzyszył na trasie Transjury. Towarzyszył to bardzo delikatne sformułowanie, on był po prostu wszędzie. Biegał pomiędzy naszymi nogami, wchodził na drzewa, skakał wśród krzaków i traw. Ponieważ trafił się akurat najtrudniejszy nawigacyjnie odcinek, momentami mieliśmy wrażenie, że nasz malutki przyjaciel prowadzi naszą czwórkę. Żeby była jasność już przy budynkach, spośród których przybiegł nasz nowy towarzysz podróży, próbowaliśmy go odwieść od dalszej drogi. Nic z tych rzeczy koleś uparł się żeby zostać ultrasem. Nawet na punkcie kontrolnym, na który wpadliśmy w jego towarzystwie, nasz mały koleszka schrupał chipsa, napił się nieco wody i już przebierał pazurkami gotowy do dalszej drogi. Mimo usilnych starań obsługi punktu, która na wszelkie sposoby próbowała zatrzymać podróżnika, parę metrów za punktem usłyszeliśmy słowa: ‘leci za wami’. Wtedy pomyślałem sobie, że jeżeli mały zuch dotrwa do następnego punktu kontrolnego to biorę go na ręce i funduję darmowy transport do Częstochowy. Na szczęście po kolejnych paru kilometrach, na tyle zaintrygował go dźwięk wiadra wyciąganego ze studni, że postanowił bliżej przyjrzeć się temu zjawisku. Mam tylko nadzieję, że kobieta, która korzystała ze studni doceniła ogromną determinację malucha i zaopiekowała się nietypowym ultraskiem 🙂

Epizod V – halucynacje.

Mimo, że uczestniczyłem w wielu biegach zaliczanych do kategorii ultra, na temat majaków, zwidów i innych nietypowych reakcji mózgu dane mi było tylko czytać w książkach, czy relacjach innych osób. Tym razem miałem się przekonać jak silne i zaskakujące potrafią to być doznania. Po 24 godzinach biegu człowiek postrzega wiele kształtów w zupełnie inny sposób niż w rzeczywistości wyglądają. I tak zwykłe kamienie, krzaki czy drzewa wyglądają jak zwierzęta, ludzie czy samochody. Doznania tej natury nie są niczym nadzwyczajnym ponieważ mogą się zdarzyć nawet osobą będącym na krótkim spacerze. Jednak dwie sytuacje, które były moim udziałem pod koniec biegu zdecydowanie odbiegają od tego schematu. Pierwszym takim, nazwijmy to majakiem, był pociąg, który wyraźnie widziałem w środku lasu jakieś 20 km przed metą. Byłem przekonany, że zbliżam się do torów kolejowych, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, gdy osiągnąłem skraj lasu, okazała się, że nic takiego nie ma miejsca. Tegeve, jak przystało na superszybką kolej, zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. Jeszcze ciekawszy zwid czekał na mnie na przeklętej górze Osona, jakieś 5 km przed metą. Na drzewie zobaczyłem gościa w kasku rowerowym, nie byle jakim kasku, z tak zwaną odpinaną szczęką. Był tak realny, że zagadałem do niego, co on tam robi. Niestety nie podjął rozmowy i podobnie, jak wspomniany pociag, tak samo szybko jak się pojawił, zniknął. Teraz już nie mam wątpliwości, że najzdrowszym (chyba) substytutem dragów jest zarwanie dwóch nocy plus zapierdzielanie kilka godzin w konkretnym słońcu – solidny odjazd gwarantowany 😉

Rozdział VII – powrót do życia.

Na mecie popełniam spory błąd dając się namówić na browara. Po trzech łykach robi mi się, delikatnie mówiąc, nieprzyjemnie. Na szczęście kończy się tylko na zawrotach i lekkim gnieceniu w żołądku. Wreszcie zdejmuję buty i skarpety. Mina mojej żony mówi wszystko, stopy wyglądają jakbym wszedł na minę, a już pęcherz w pęcherzu to mały rekord świata. Dostają puchar, dyplom, kawałek skały i laptopa, czyli wszystko zgodnie z planem. Równocześnie zdaję sobie sprawę, że następny tydzień nie pójdzie już zgodnie z planem, stopy nie pozwolą.

Wracamy do domu około 20, trzeba wziąć prysznic, tylko jak pod niego wejść. Co gorsze klapki, które założyłem na mecie przywarły się do moich pokiereszowanych stóp, przez dobrych kilka minut próbuje odkleić je od podeszwy. Podczas tej czynności po raz drugi tego dnia robi mi się słabo, co ciekawe w obu przypadkach już po osiągnieciu mety. Prysznic biorę chyba z godzinę. Nie żebym był takim czyścioszkiem, po prostu równoczesne stanie i mycie to czynność z pogranicza gimnastyki sportowej. Jeszcze tylko dotrzeć na kolanach po przysłowiowy talerz zupy i mogę wreszcie udać się na zasłużony odpoczynek. Nie spałem bagatela 61 godzin, od 9 rano w piątek do 22 w niedziele, poza stopami nawet nic mnie nie boli, mentalnie czuję się bogiem 🙂

Niestety poniedziałkowy poranek to początek długiego procesu rehabilitacji moich stóp. Pierwszy dzień tylko na kolanach, drugi kolana plus zewnętrzne krawędzie stóp, dopiero trzeciego, wspomagając się ścian, same krawędzie stóp. Jeszcze w poniedziałek rano, usuwając ropę z niektórych pęcherzy, naliczyłem ich w sumie 18 sztuk, największy 7 cm średnicy. Niektórzy nazwą to głupotą, inni ceną sławy, dla mnie to rzeczywistość wpisana w prawdziwe ultra. Coś z czym startując w takich zawodach trzeba się liczyć, nawet jeżeli wcześniej nie miało się tego typu problemów, jak to miało miejsce w moim przypadku.

Piszę te słowa 10 dni od zakończenia imprezy, moje stopy nie wyglądają jeszcze za dobrze, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Uziemienie powoduje, że rekonwalescencja przebiega wyjątkowo szybko. Wczoraj zrobilem pierwsze 5 kilometrów w terenie bardzo przypominającym trasę Transjury. Nie żebym marzył o pokonywaniu kolejnej miedzy, po prostu okoliczności sprawiły, że nie miałem specjalnej alternatywy. Stopom nie za bardzo podobało się ponowne brodzenie w trawsku, ale poza tym całkiem nieźle wyszło. Nie ma jak vege regeneracja 😉

Niestety, mimo, że na Transjurze pokonałem ponad 200 kilometrów zdjęć jak na lekarstwo. Wkleiłem wszystkie, które udało mi się zdobyć i zrobić samemu. Jeżeli ktoś nie lubi widoku zmaltretowanych stóp niech zakończy oglądanie na pierwszych paru zdjęciach. Nie ukrywam, że miałem wątpliwości, czy wrzucić fotkę z pęcherzami, ale doszedłem do wniosku, że podobnie jak to ma miejsce w przypadku wypadków samochodowych, najlepsze oddziaływanie mają zdjęcia z miejsca tragedii. Zanim ktoś się zdecyduje na bieganie najdłuższych tras, niech wie co go może spotkać. Ultra to piękna przygoda, ale zawsze powtarzam, że dla ludzi z odpowiednimi predyspozycjami charakterologicznymi. Powiem więcej, czym dłuższy dystans tym bardziej decydujące, od możliwości sensu stricte biegowych, stają się umiejętności pokonywania wszelkiej maści przeciwności. Najdobitniej przekonała o tym rywalizacja na tegorocznej Transjurze, szczególnie na najdłuższej trasie hard, gdzie wielu bardzo dobrych biegaczy nie podołało mentalnie różnym problemom.

Rozdział IX – podziękowania.

Nie będę ukrywał, że podejmując decyzję o starcie w Transjurze nie miałem absolutnie świadomości na co się piszę. Wrzucenie swoich danych w formularz zgłoszeniowy, czy opłacenie startu były czynnościami na tyle banalnymi, że nawet przez myśl mi nie przeszło na jak skomplikowane zadanie się zdecydowałem. Z perspektywy czasu mam wręcz obawy, czy udałoby mi się ją ukończyć z tak małą ilością perypetii gdyby nie wsparcie osób trzecich. Mam tu na myśli zarówno wsparcie mentalne, logistyczne jak i sprzętowe.

Jest wielu ludzi, którym dziękuję. Już sama świadomość, że ktoś myśli o mojej osobie, borykającej się z przeciwnościami losu, działała budująco. Sms-y, które dostawałem na trasie bardzo pomagały, najbardziej w samej końcówce. Mając taką możliwość chciałbym jednak szczególnie podziękować dwóm osobom, których udział w moim sukcesie jest największy. Pierwsza to moja wspaniała żona, która przechodziła istne katusze przed, w trakcie i po zawodach. Przed, bo nie wyobrażała sobie jak można przebiec 200 kilometrów i przeżyć. W trakcie, ponieważ wyobrażenie o przeżyciu pokonania 200 kilometrów miało się ziścić, mimo, że rozsądek podpowiadał co innego. Wreszcie po zawodach, bo nie jest urodzoną pielęgniarką, a okoliczności zmusiły ją do wypróbowania sił w tej profesji. We wszystkich fragmentach spisała się na medal!

Drugą osobą, której należą się podziękowania jest Konrad, znany większości jako Peepuck. Dzięki wielkie za podwózkę w Krakowie, ale przede wszystkim za załatwienie urządzenia do nawigacji, którego udział w moim końcowym wyniku jest niezaprzeczalny. Powiem tylko tyle, że o problemie braku tego sprzętu wspomniałem Konradowi na pięć dni przed startem, a on swoimi kanałami, w dwa dni, zorganizował dwa urządzenie do mojej dyspozycji, przy okazji tracąc czas na wpalenie plików z trackiem trasy, co okazało się wcale niełatwym zadaniem.

Epilog.

W zawodach Transjury wystartowało czterech zawodników reprezentujących barwy Vege Runners.

Na dystansie 100 km:

Tomasz Pająk – 3 miejsce

Marcin Opolski – nie ukończył

Na dystansie 200 km:

Adam Słaby – 2 miejsce

Kaja Karczewska – nie ukończyła

Gratulacje dla naszej kamandy, w końcu dwa pudła w generalce, w tak trudnej imprezie, to niewątpliwy sukces całej grupy biegowej spod znaku VR. Mam nadzieję, że doświadczenia zdobyte na tegorocznej Transjurze okażą się na tyle cenne, że w kolejnych zawodach Kaji i Marcinowi uda się dotrzeć do mety.

AdamS

tuz przedJasny gwint, co ja tutaj właściwie robię?!

start

Tuż przed startem, zwarci i gotowi w miłym towarzystwie 😉

AdamusOd razu na mecie, wszystkie gadżety moje 🙂

pucharPierwsze prawdziwe trofeum w karierze, dlatego warto trenować…

stopyŻeby nie było tak słodko, no pain no gain 😉