czwartek 9, październik, 2014

Robię tai chi, czasem biegam… czasem chodzę

forest-gump1Tekst ten jest niejako uzupełnieniem mojego ostatniego artykułu dotyczącego tai chi (i biegania).
Jest on wynikiem pewnej przygody, która przydarzyła mi się dwie soboty temu. Przygodzie tej było na imię 96 kilometrów. Ale po kolei.

 

Wyzwanie

To było osiem lat temu, mój przyjaciel  Michał, z którym mieszkałem wtedy w jednym pokoju zaproponował: „Świś – pójdźmy do Katowic”. Niewiele myśląc, powiedziałem: „jasne”. I tak się zaczęło. Oczywiście nie byliśmy w ogóle przygotowani do takiego przedsięwzięcia. Ani kondycyjnie ani logistycznie. Skończyliśmy w Trzebini, zmordowani, pobici słońcem i spalinami, z popękanymi stopami i całkowitym brakiem chęci do dalszego życia… o wędrowaniu nie mówiąc. Zliczając pomyłki wyszło tego jakieś 50 kilometrów. Poza potwornymi zakwasami, ucierpiały też stawy i ścięgna.

Druga próba miała miejsce jakieś dwa lata temu. Przygotowanie kondycyjne i logistyczne na dużo lepszym poziomie. Za sobą miałem już dwa maratony i jedną wędrówkę szlakiem świętego Jakuba. Był styczeń, po drodze złapały nas trzy śnieżyce, dodatkowo wpakowałem nas w bagno i Michałowi totalnie przemokły buty… po czym zamarzły. Skończyliśmy na stacji benzynowej przy autostradzie… już po śląskiej stronie.  Całkowity dystans – około 67 kilometrów. Potworne zakwasy przez następny tydzień, a  kolana wołały o pomstę do nieba.

Próba trzecia miała miejsce 27 września. Logistykę olaliśmy, kierując się mniej więcej w wiadomym kierunku. Kondycyjnie niewiele się zmieniło. Jak dla mnie, różnica polegała na tym, że miałem trochę więcej kilometrów w nogach i co jest najistotniejsze w tym tekście – dwa lata dość poważnej praktyki tai chi. Podróż zajęła nam 17 godzin, średnia prędkość – ok. 6 km/h. Tempo przez całą drogę trzymaliśmy dobre, zaliczyliśmy dwie pomyłki, spotkaliśmy pięcioro dobrych ludzi. Dwa razy podładowywaliśmy telefon, żeby Endomondo nie zdechło (i tak zdechło przed końcem), minęliśmy trzy indiańskie wioski, kilka sztuk martwego zwierza i ani jednych bagien.

Całkowity dystans – 96 kilometrów. Kiedy wysiadłem z samochodu, który podwiózł nas od tablicy ze znakiem „Katowice”, aż pod dom, moje mięśnie były już tak przykurczone, że każdy ruch doprowadzał mnie niemalże do wymiotów. Miałem nadzieję, że umrę we śnie, żeby nie dopadły mnie zakwasy…

Następny dzień przywitał mnie jednak niespodzianką. Moje ciało dawało mi tylko dwa sygnały: Jedz i śpij… i cisza. Nic więcej. Żadnego bólu kolan, żadnych potwornych zakwasów, żadnych objawów przemęczenia ciała. Pomyślałem „ok. pewnie jutro będę zdychać”. Minęła niedziela, przyszedł poniedziałek i nic. Jeździłem na rowerze, prowadziłem swoje zajęcia jak zawsze. Ciało nie odniosło poważniejszych obrażeń.  I tutaj zaczyna się tai chi.

Struktura

Jednym z głównych celów tai chi jest wypracowanie sobie struktury. Nie ważne, co musi zrobić nasze ciało, ważne jest, żeby w każdym ruchu pozostawało ono integralne. Integralne przede wszystkim względem grawitacji. Niezależnie, jaki ruch wykonujemy, naszym zadaniem jest współpraca z przyciąganiem ziemskim. Ta współpraca jest właśnie dobrą strukturą. Kiedy uda nam się ją uzyskać, nasze ruchy stają się bardziej ekonomiczne. Ale to nie wszystko. Podczas tej wędrówki odkryłem, że dobre ustawienie względem grawitacji jest drogą go dobrego ustawienia mięśni względem siebie.

Kiedy przepracujemy zewnętrzny opór, okazuje się, że nasze mięśnie i kości przestają ze sobą kolidować. Nie przeszkadzają sobie w ruchu. Wtedy też zaczyna się magia powtórzenia. Bo siła długich dystansów to przede wszystkim siła powtórzenia. Ktoś, kto biega maratony, wie to bardzo dobrze. Ktoś, kto ma za sobą dłuższy dystans niż 42 z hakiem, wie to jeszcze lepiej. Chcesz przebiec wiele, sama siła nie wystarczy. Musisz wiedzieć, jak być dla swoich mięśni łaskawym przez całą trasę. Musisz wiedzieć, że czeka cię 1000-1200 powtórzeń tej samej czynności na każdy kilometr, że twoje nogi będą musiały wykonać to samo raz za razem, raz za razem, raz za razem. Musisz wiedzieć, jak nie zajechać maszyny, którą jest twoje ciało.

Magia powtórzeń

Bo to jest trochę tak, że w ruchu jesteśmy maszynami. I jest z nami dokładnie tak, jak z maszynami. Jeśli tłoki będą miały luzy, albo nie będą pracować pod odpowiednim kątem, przy setnym, może tysięcznym powtórzeniu przetrą się, albo zdeformują. A to na czym nam zależy to, możliwość wykonania nie setki ani tysiąca, ale milionów powtórzeń tej samej czynności (na przykład kroku). Nasze ciało musi nam wystarczyć mniej więcej do śmierci, musimy więc dbać o to, żeby maszyna była odpowiednio skalibrowana. Kiedy wszystko jest w porządku, po wyłączeniu maszyny (czyli np. po końcu biegu), elementy będą gorące, będą potrzebowały odpoczynku, może trzeba będzie uzupełnić paliwo, ale ostatecznie – wszystko gotowe jest do dalszej pracy.

To jest właśnie miejsce na tai chi. System pracy z wielokrotnie powtarzaną formą (czyli sekwencją ruchu), połączony z obserwacją daje coś, co niełatwe do odnalezienia jest podczas klasycznych sportowych treningów. Do wykonania formy przystępujemy ze ściśle określonym zestawem zadań (dostosuj ciało do grawitacji, poruszaj się po okręgach, zgraj wszystko z oddechem, zachowaj strukturę i przepływ pomiędzy napięciami a rozluźnieniami itd.) Zewnętrzny ruch staje się więc pretekstem do tego, by wykonać te zadania. Łupiąc formy, w końcu dochodzi się do tego, że nie ważne jest to, co na zewnątrz. Struktura, przepływ, zgranie z oddechem itd. stają się naszym naturalnym systemem poruszania się, który przechodzi do wszelkich wykonywanych przez nas czynności. Do każdego kroku, każdego ze stu tysięcy kroków. Od ściśle sformalizowanej sekwencji ruchów dochodzimy do tego, że pretekstem do ćwiczenia może być wszystko, ale o tym pisałem w poprzednim tekście (tutaj). Co jeszcze?

Jedna możliwość

Z czasem okazuje się, że tak naprawdę nie mamy zbyt wielu możliwości ruchu. Że może można wykonać krok na dziesiątki sposobów, ale ten, który umożliwia naszemu ciału wykonanie miliona powtórzeń jest… jeden. Każdy inny będzie przecierał nasze tłoki. Tai chi może nauczyć obserwowania kryteriów właściwego powtarzania… dzień po dniu… przez lata.

Poprzedni tekst Mateusza:

http://www.vegerunners.pl/2014/07/robie-tai-chi-czasem-biegam/

 

Mateusz Świstak – instruktor tai chi, praktukuje tai chi od sześciu lat, biega dla przyjemności i po to, żeby szałowo wyglądać, z zawodu opowiadacz, prowadzi bloga basnienawarsztacie.blogspot.com