sobota 22, sierpień, 2015

Ultra Grań Tatr inaczej.

medal ugtW życiu każdego przychodzą takie chwile kiedy człowiek ma nieodparte wrażenie, że koniecznie musi coś zmienić. Praca, dom, samochód czasami małżonek idą do podmianki. Nie ma obaw, nie będzie tak grubo. Postawiłem na subtelny retusz – zamiast relacji wykluł się w mojej głowie pomysł antyrelacji. A więc do dzieła!

Jestem przekonany, że każdy uczestnik tatrzańskich zawodów jest w mniejszym, bądź większym stopniu miłośnikiem mocnych wrażeń. Usłyszane czy przeczytane relacje ociekają potem, łzami i krwią. Nawet osoby, które na Ornaku zakończyły swoje zmagania długo jeszcze będą wspominać konkretny wycisk jaki sprezentowały im tatrzańskie wierchy. Jednak zarówno tych, którzy ukończyli w czołówce, tych, którzy wlekli się na szarym końcu, jak i tych, którzy zeszli na jednym z punktów kontrolnych łączy wspólny mianownik. Wszyscy z zachwytem wypowiadają się o możliwości uczestnictwa w przedsięwzięciu, które bardzo mocno wpisało się w kalendarz najtrudniejszych biegów ultra w naszym kraju. Dlatego, porzucając konwenanse, postanowiłem napisać brutalną prawdę o tegorocznych zmaganiach na trasie Biegu Ultra Granią Tatr…

– nie podobała mi się załoga, która prawie w środku nocy stawiła się na starcie u wylotu Doliny Chochołowskiej. Sami crossfitowcy, mięśnie zarysowane wyraźną kreską, wypasiony sprzęt, szaleństwo w oczach, nie tak miało być. Gdzie tu znaleźć punkt zaczepienia dla skołatanego umysłu, gdzie ci goście, których wygląd pozwala pokonać ich już na starcie?!

– nie podobało mi się, że już po pierwszych kilku podejściach moje ciało ewidentnie nie chciało współpracować. Nie wspomnę już o tym, że na Ornaku czułem się jak po skończonym dwa miesiące temu Rzeźniku.

– nie podobało mi się, że na podejściu na Ciemniaka mój umysł sugerował 'wywołanie’ lekkiej kontuzji poprzez delikatne sturlanie się na resztkach trawy. Dobry argument do wycofania się z twarzą, nie skorzystałem.

– nie podobało mi się, że deszcz, który zaczął padać kawałek za wspomnianym Ciemniakiem, nie zamienił się w solidną burzę. Organizator musiałby przerwać zawody, jeszcze lepszy argument do zakończenia imprezy jako prawdziwy gość.

– nie podobało mi się, że mimo uporczywej modlitwy, Kasprowego jak nie widać tak nie widać. Niby taki popularny a skubany gdzieś się zapodział.

– nie podobało mi się, że dobrze czułem się na zbiegach, szczególnie tym do Murowańca. Normalnie, przy moim wzroście i nie najlepszym czuciu spadków cierpię na opadającym terenie. Tutaj przez 'miłosierdzie’, którego obfitość dostawałem na podejściach, każdy zbieg witałem z radością, a końcówki do punktów kontrolnych wywoływały niemalże euforię.

– nie podobało mi się, bardzo nie podobało, podejście pod Krzyżne. Mam nieodparte wrażenie, że gdyby nie osiem przystanków, które sobie zafundowałem, była spora szansa na bliższy kontakt z Goprowcami. Na szczęście, tylko krótka wymiana zdań na szczycie przełęczy z przedstawicielem tej szacownej firmy zakończyła ten niezbyt przyjemny epizod.

– nie podobało mi się, że w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów nie mogłem sobie kupić browarka, chociaż turyści ze złocistym napojem bardzo kusili. Znaczy się hipotetycznie mogłem, ale biorąc pod uwagę charakter początku zbiegu do Wodogrzmotów, doszedłem do wniosku, że jednak nie mogę.

– nie podobało mi się, że ostatni odcinek, mimo, że okazał się dłuższy niż wynikała z opisu trasy, z każdym kolejnym kilometrem pokonywałem z większym entuzjazmem. Przepraszam w tym miejscu te dwadzieścia kilka osób, które wyprzedziłem. Wierzcie mi też tego, biorąc pod uwagę wcześniejsze wypadki na trasie, nie ogarniam.

– nie podobało mi się, że wpadając na asfalt w Kuźnicach, ten sam umysł, który parę godzin wcześniej specjalizował się w tworzeniu ponurych scenariuszy, teraz narzucał się z wizją superbohatera. Zresztą nie wiedzieć czemu na mecie zmęczenie gdzieś sobie poszło, nie mogło tak na Ciemniaku?!

– nie podobało mi się, że całą trasę pokonałem na trzech żelach i jednym batonie. Dobrze, że na punktach przegryzłem jakiegoś arbuza i banana, bo ktoś mógłby pomyśleć, że jakiś asceta ze mnie czy coś.

– już na koniec, nie podobało mi się, że mimo niezbyt wykwintnych i obfitych posiłków (patrz: nie podobało się powyżej), jakaś niepohamowana siła kazała mi odwiedzić w każdym mijanym po drodze schronisku przybytek, do którego nawet król chodzi sam. Dla jasności, w zasadzie nie mam żadnych problemów z załatwianiem potrzeb fizjologicznych w terenie, jednak widmo świecenia gołym tyłkiem na grani jakoś mi się nie uśmiechało. Poza tym zapas papieru jaki zabrałem ze sobą nie przewidywał aż takiej intensywności zagadnienia.

I to by było na tyle w temacie prawd, półprawd i gówno-prawd. Obiektywnie zawody polecam każdemu, kto lubi ból, zmęczenie, zwątpienie i subtelne poczucie kołatające się w ścioranej głowie – „co ja tutaj robię?”. Polecam je każdemu, kto ukończył Rzeźnika, krynicką setkę, Chudego Wawrzyńca czy inny bieg tego typu, po którym mimo wszystko pozostał pewien niedosyt. Idąc językiem reklam, po Grani Tatr stu procentowa satysfakcja gwarantowana. Niestety za dwa lata raczej nie będzie mi dane powtórzyć tej imprezy, wiele wskazuje na to, że będę na ostatniej prostej przygotowań do UTMB. Coś mi jednak podpowiada, że tam również będzie parę kwestii, które mi się nie spodobają 🙂

11147213_1046760935342795_8830224657735613790_o

AdamS