środa 28, czerwiec, 2017

Debiut 24h

IS_DSC01647Wróćmy na chwilę pamięcią do 2 czerwca 2017 i  niewielkiej miejscowości Lisowice nieopodal Lublińca.

To tam rokrocznie rozgrywany jest Bieg Kwietny 24h. Pętla posiada atest i wynosi 1350 m. Ta urocza, tak naprawdę mała wieś przyciąga ludzi z wielkim zapałem o wielkim sercu do biegania. Mimo skromnego marketingu i kameralnego charakteru pojawiają się również utytułowani ultrasi. Oczywiście nie mam na myśli siebie, bo dużo mi jeszcze brakuje, ale np. taka postać jak Kula – Tomasz Kuliński mówi sama za siebie. Rok wcześniej wygrał z nowym rekordem trasy 201 km.

Co zatem robił Włodek na tego typu imprezie, gdzie do tej pory jego rajem były i są góry.

Od dawna tego typu bieg intrygował mnie. Ciekawił i zadawał pytania. Z naszego częstochowskiego środowiska specjalista od tego typu biegów 24h/48h Darek Kondracki biegał je, podczas gdy ja próbowałem ujarzmiać góry. Wielokrotnie namawiał mnie na wspólny start, ale odmawiałem. Nie byłem gotowy do tego typu wyzwania. Musiałem dojrzeć. Kiełkowało długi okres czasu. Aż do teraz, do 2017 roku.

Zanim opiszę co stało się w Lisowicach , na chwilkę zabiorę Was do Łodzi, gdzie rozegrały się tegoroczne Mistrzostwa Polski na 24h. To tam miał być mój debiut, ale nie taki na maksa, tylko taki , żeby podpatrzeć jak to robią najlepsi i jak to wygląda od strony suportu. Życie mnie tak ustawiło na ten bieg, że noc poprzedzającą zawody dostałem pilny telefon w sprawie życia zawodowego i w Łodzi mogłem spędzić tylko sobotę. Na biegu spędziłem 5h, nabiegając do tego czasu 50 km. Rozmawiałem z  ludźmi , podpatrywałem i zadawałem pytania. Chłonąłem wszystko dookoła. Z obserwacji wyciągałem wnioski. Opuściłem zawody z myślą, że jeszcze spróbuję 24h w tym roku. Był to mój drugi cel w tym roku. Pierwszym była Transgrancanaria bardzo udana dla mnie. Drugi cel 2017 to 24h. Trzeci cel ….  Nie wiem, czy uda się w tym roku….. Pożyjemy, zobaczymy.

Nie sądziłem, że okazja nadarzy się tak szybko. Dość niespodziewanie w kalendarz wpadają Lisowice. Przez zawirowania ze zmianą pracy,  nie mam głowy do treningów i zawodów, mimo to jadę do Lisowic z ekipą. Tego wieczora z naszej ekipy i z regionu zjedzie się bardzo dużo osób. Z punktu widzenia klubu Zabiegani Częstochowa, który oprócz Vege Runners reprezentuje to historyczne wydarzenie. Jeszcze nigdy tyle osób nie pojawiło się na tego typu biegu. 9 osób plus ekipa wspomagająca.

Pogoda iście hiszpańska , w dzień grubo ponad 30 stopni – patelnia. Trasa całkowicie odkryta, asfalt, lekko pofałdowana wzdłuż domków mieszkańców.

IS_DSC01476

Start biegu godzina 18:00

Suport przybędzie dopiero o godzinie 22, do tego czasu, taktykę i punkty odświeżania ustalam sam dla siebie. Tempo równiutkie 6min/km. Co godzinę batonik plus owoce, a co okrążenie łyk wody.

Zawody w regionie, więc oprócz naszej ekipy są ekipy z Kłobucka NGB oraz Mafii Lubliniec, to ci co biegają w krawatach. Oprócz nich spotykam jeszcze kilka osób z innych biegów. Bałem się , że nikogo nie będę znał, a tu okazuje się, że i pojawia się znajoma twarz z Biegu 7 Szczytów. Pierwsze kółka to rozmowy, wiele osób nie widziałem długi okres czasu. Jest o czym gadać.

Jestem pod wrażeniem zaangażowania mieszkańców nie tylko w organizację biegu, ale w to że biegają. Biegają wszyscy, cała wieś. Od kilku letnich dzieci do starszych osób. SZOK. Duże, małe dzieci, mamy z wózkami, wszyscy kręcą się w kółko. Słychać tylko rozmowy, ile masz kółek, ile w zeszłym roku, a ile uda się w tym roku. Nikt nie odpuszcza, a szczególnie dzieciaki. Energia ich przechodzi chyba na wszystkich. Regulamin mówi, że osoby do 18 r życia mogą przebywać na trasie do godziny 22, dalej pod opieką osoby dorosłej. Po godzinie 22 robi się nieco luźniej z tego powodu.

Tłumy, tłumy na trasie, nie idzie się nudzić, a tego obawiałem się najbardziej zaraz po tuptaniu po asfalcie. Biegających kobiet nie idzie zliczyć. Krajobraz również jest ciekawy, wiejski klimatyczny , bociany, kaczki, krowy, konie, koty …… Coś wspaniałego  to co dzieje się w Lisowicach na pętli raptem 1350m. Dodać należy , że wpisowe na bieg wynosi 10zł. Organizator nie zapewnia wody ani prowiantu. Wszystko trzeba zadbać samemu. Mnie to bardzo podoba się. Swój punkt żywieniowy można usadowić, tam gdzie się chce. Właściwie to miejsce jest tylko w okolicach startu. Jedni barek mają w aucie, inni pod autem, jeszcze inni stoliczki, krzesełka, a jeszcze inni namioty przy trasie. Atmosfera jest familijna, każdy wie po co tu przyjechał.

Swobodnie, frywolnie, lekkim krokiem pędzę przed siebie chłonąc otaczający mnie teren. Oswajam się z myślami i prowadzę konwersacje z przyjaciółmi biegowymi. Nasycając się atmosfera, kółeczka zataczają się równiutko, jak w zegarku. Słońce zachodzi i zabiera ze sobą podgrzewacz powietrza. To na co załapaliśmy się na końcówkę dnia to nic w porównaniu co nastąpiło następnego dnia.

Jakaś grupka narzuciła zastraszające tempo, mocno forsując prędkość przed siebie. Balansując między czołówką, a grupą pościgową, sukcesywnie przeskakiwałem pozycję w górę.

Pod koniec dnia przyjechał do nas nasz suport. Do tej pory kosztowałem owoców i wody według uznania. Od przyjazdu suportu uznanie skończyło się. To oni decydowali co i kiedy mam jeść. Oni to: ultra weganka Rubin Monika i ultra mistrz Darek Kondracki. Sama obecność takiego gościa na zawodach podnosi rangę ,a mieć go w suporcie to jak wygrać w lotto! Tu i teraz Wielkie Dziękuję Wam!.

Noc zapadła, temperatura spadła do tego stopnia, że muszę się ubrać, ale dziwna rzecz bo pocę się bardzo mimo chłodu. Tej nocy przebierałem się 3 razy, w tym zaliczyłem zmianę butów co tylko wyszło na lepsze. Ciężko dobrać coś z butów na asfalt, jak lata się po górach.

Na którymś kółku zagaduje do mnie starszy Pan. Milion pytań i opowieści. Ale osoba warta uwagi. Ponad sześćdziesiąt lat, broda prawie do pasa, tydzień wcześniej maraton w trzy godziny i to nie po płaskim tylko gdzieś w okolicach Beskidu Niskiego. Do tego jeszcze mówi, że ‘’uciekł ‘’na własne żądanie ze szpitala, aby być na tych zawodach. No wariat. Ale czy ja nie jestem też wariatem będąc tutaj i robiąc to co on?!. Marek tak ma na imię. To między nim, a mną rozgrywała się rywalizacja o zwycięstwo.

Nie idzie zliczyć ile to razy tasowaliśmy się na prowadzeniu. Czasami odskakiwał ktoś na jedno , dwa kółka do przodu. W między czasie suport stawał na głowie, aby nie brakło mi sił. Zupka, ziemniaczki, owoce, batoniki, orzeszki….. Magda Madlen z super pyszną ostrą zupką z dyni. Bajka!

Pozostali zawodnicy również nie odpuszczali, szli równo, nikt nie odpuszczał. Atmosfera bardzo przyjacielska. Klimat mają te zawody i tyle.

A potem przyszedł poranek i pierwsze promienie słońca. I to były najcudowniejsze chwile dla ciała. Następnie z godziny na godzinę Słońce za wszelką cenę nie pozwalało nam o sobie zapomnieć. Bronek pytając mieszkańców ile stopni pokazuje termometr na balkonie, usłyszał 39 stopni. Z pomocą przyszli mieszkańcy , wystawiając co kilka domów miski i wiadra z wodą. Ratunek niesamowity.

Gdzieś powoli zaczęła rysować się przewaga Marka. Gdy opadłem z sił i przeszedłem do marszu, aby odzyskać siły, Marek wtedy kręcił kółka. Raz szybciej, raz wolniej ale ciągnął do przodu. To był decydujący moment zapewniający mu zwycięstwo. Jeszcze na chwile wróciłem do biegu, ale po 23 godzinie powiedziałem pass. Marek był za daleko, a swoją pozycję miałem bezpieczną. Ostatnią godzinę obserwowałem i dopingowałem zawodników. Z uśmiechem. Swoje zrobiłem na ile mogłem. A że to była słuszna decyzja przekonałem się, podczas powrotu do domu w tramwaju, gdy przez chwilę zacząłem odpływać, ale na szczęście przeszło po kilku sekundach.

18881987_676601565865478_5201536674889728015_n

Dziękuje za kciuki, suport i towarzystwo na trasie. Do następnego 24h. Teraz mam swoją poprzeczkę 178 km i trzeba będzie ciągnąć wyżej. Uff…..

Łukasz Pawłowski,

wlodec