piątek 15, Grudzień, 2017

Wiatr i mróz. Pražská Stovka 2017

24.prazska_stovka_logoJadę pędzącym pociągiem odchodzącym z Pragi dwudziesta zero cztery.  Zanim do niego wsiadłem rozszyfrowałem błyskawicznie osoby na dworcu udające się na zawody. Mój numer startowy 077 uprawnił mnie do kryptonimu Zgłoś się! 077 Zgłaszam się! Śledzę wzrokiem nie tylko uczestników Stovki. Bez odbioru.

Jadę. Z każdą stacją rodzina biegowa rośnie. Rośnie także pokrywa śnieżna w rezerwacie przez który będziemy biec. Zza okna obserwować można mocny opad śniegu z wiatrem. Dwudziesta pierwsza trzydzieści dziewięć dojeżdżamy do Světlá nad Sázavou. Z pociągu wysiada tłum ludzi, co myślę sobie jest ewenementem w tym miasteczku. Pada.

Jestem po raz trzeci na tych zawodach i w tak długiej kolejce i tak długo jeszcze nie stałem. A dystans niemały, bo Olaf – organizator wreszcie po kilku latach, od momentu zapytań zawodników podjął się organizacji stumilovky.  170 km Posazavim z Vysociny z przewyższeniem 5000+.

 Wszystkie FOTO  zrobił Jiří Januška. Diky Moc!  PC0903841

PC0903531

24:00/00:00

Równo o północy po solowym odliczaniu Olafa wybiegamy po przygodę. W tym roku do zaliczenia trzydzieści sześć punktów kontrolnych ustawionych na trasie.

 Zimno na zewnątrz. To tylko takie pierwsze wrażenie, bo po kilometrze od momentu startu już zimna nie czuje. Uczucie to dopiero miało nadejść. Prognoza pogody na tą noc i następny dzień i noc dla biegaczy nie była dobra. Była zła. Pomimo tego, że temperatura oscylowała w okolicach w zależności od rejonu od -2 do -6 w nocy, do +5 w dzień to towarzyszył jej wiatr. Okropny wiatr. Natychmiast temperatura odczuwalna spadła w zależności od rejonu nawet do -10 stopni. W drugą noc prognoza była jeszcze gorsza, bo odczuwalna temperatura ze wzrostem prędkości wiatru dochodzić miała do  – 13 stopni.

W letargu, zmęczony jeszcze nie bieganiem, a tygodniem poruszam się wśród cieni i światła czołówek. Odnajduję się na punktach kontrolnych. Taki lot owada od kwiatu do kwiatu. Moment. Stop. To nie ta pora roku. Jest grudzień, ciemni zimnem, brak barwnych kolorów i nie czas na harce i wojaże. Wszędobylskie szare bure i ponure horyzonty. I w tym wszystkim trzeba odnaleźć radość, to coś – co nas poruszy i ruszy do działania, dlatego jestem tu i teraz i wraz ze stu siedemdziesięcioma trzema ludźmi pełnym zapału chrupiemy czeskie kilometry drogi.

PC0904291

PC0904381

Polne drogi, dróżki, łąki, leśne ścieżki, ścieżynki, szutry, asfaltowe drogi, sadzawki, chaszczowanie, na przełaj, babcyne, kartofliska, hop bęc na pupę, bo leżałem, aż sześć razy zanim zobaczyłem na mapie trzydziesty kilometr. Oraliśmy teren jak maszyny rolnicze, a przez punkty kontrolne lecieliśmy jak kombajn tnący zboże. Płynąca woda obok i pod nogami to rzeka Sázava wijąca się wężowatym ruchem od momentu startu. Przez mosty, mostki, kładki, kłody, powalone drzewa, ale i na przełaj brniemy do przodu. Jednego razu, nie wiedząc jak pokonać strumień brnę w lodowatą wodę. Tym ruchem pozbawiłem się ciepła z butów na wiele godzin. To był poranek, a pierwsze uczucie, że nieco buty przeschły odczytałem około południa. Teren i temperatura nie pozwalały na wyschnięcie mokrych zimnych kropli otulających skarpetę i but.

Już chyba prawie spałem, gdy dotarłem do wylotu na asfalt. Ale asfalt poczułem tylko przez pięć metrów. Przecinając ulicę i przeskakując barierę ochronną wdrażam się w niemal pionowy teren pokryty śnieżnymi choinkami pod osłoną księżyca. Śnieg zagląda za kołnierz, a nogi plączą się wśród korzeni. W dalszej drodze do pokonania połamane drzewa i kłody rzucone pod nogi. Gimnastyka ciała i umysłu. Stan w którym uwielbiam być. Ta impreza ma wszystko to czego szukam w bieganiu. Kocham być sam na szlaku i to był ten moment. Gdy pokonałem już te przeszkody samotnie znalazłem się w ciemnym lesie. To był ułamek sekundy. Jak piorun przeciął mi drogę duży zwierz. Był tak szybki, że jedyne co zarejestrowałem to świecące oczy i dudniąca ziemia od kopyt albo łap. Stawiam na jakiegoś dużego rogacza.

PC0903981

PC0904651

PC0904691

Jest szósta zero pięć. Do wschodu słońca jeszcze dwie godziny. Strumień światła wydobywający się z czołówki jest wcale nie mniej  zziajany, niż mój organizm. Przyjdzie dzień, będzie widniej i cieplej – myślimy sobie. Nie wiem, które już to wzgórze, ale to które widzę przed sobą ma wieżę, a na wieży punkt kontrolny. Aby dostać się do niej ubijamy kartoflane pola. Wiatr jest nie do zniesienia. Zawiewa nieprzyjemnie i obniża temperaturę. W tym wszystkim dostrzegam przepiękny księżyc. Jest taki duży, taki barwny i tak blisko mnie. Nie mogę oderwać wzroku. Tak wyrazistych kolorów nie widziałem jeszcze, które ukazywałyby księżyc. Wschód słońca zamiast ocieplić atmosferę obiera przeciwny kierunek. Wieje coraz mocniej, a Celsjusze spadają jeszcze niżej.

Widzę most. Za mostem miasto. W mieście szkołę. W szkole punkt kontrolny, przepak i Michała Kołodziejczyka. Uśmiech Michała ociepla klimat. Do śmiechu jednak nam nie jest. To jest sześćdziesiąty drugi kilometr. Zimno i do domu daleko.

Oderwałem się od nocy i przyklejam do dnia. Tempo całego biegu siadło. Trasa trudna, warunki do biegania okropne. Wszyscy marzą o ciepłym fotelu i kominku. Prawie wszyscy. Jestem świadkiem jak Czech na punkcie na zapytanie: herbata, cola, czy piwo. Krzyczy: Piwo. Ale zimne jest. To jeszcze lepiej. Takie momenty wprawiają mnie w osłupienie. Tym, bardziej, że punkt był w polu. Mocne chłopaki. Dziewczyny też mocne.

PC0906151

Pnę pod górę na punkt do odhaczenia. Foto. Dalej w górę. Przez las. Następnie w dół. I dalej zaczął się długi fragment asfaltowych wzgórz przez wioski. Z wiatrem w twarz. W twarz? – z filmu Barei.

Fuka, jak to mówi się w Czechach prosto na twarz. Jako, że ciągniemy do Pragi, czyli na zachód, wiatr dostajemy na tacy jak od kelnera. Mam momenty takie, że nie czuje policzków, ust i nosa. Robię dziwaczne miny, aby rozruszać mięśnie twarzy. Czy mnie ktoś obserwował przez okno, gdy przebiegałem przez wioskę? Nie wiem, ale jeśli tak to musiało to wyglądać na – wariat w wiosce.

PC0905241

PC0905821

I biegnę tak dalej wypatrując punktów i oznaczeń. Rozmyślając o wszystkim, rozmawiając ze sobą, popychając myśli do analizy. Zastanawiam się, gdzie jest Michał. Razem raźniej. Mijam zawodników. Twarz nie widzę, bo każdy przygarbiony i zamaskowany. Mruczę coś do jednego z zawodników za jego pleców: Michał, Michał…. Nie reaguje. Lecę dalej. Dobiegam do punktu w gospodzie, ku mojemu zdziwieniu tuż za mną pojawia się Michał. Następne chwile na trasie spędzimy razem. Trochę sił wróciło, odrywam się z podmuchem wiatru. Krajobraz ulega zmianie. Wzgórza, jary i skałki. To już piętnasta godzina napierania. Do zachodu niewiele czasu. Dwie godziny światła dziennego. Jeszcze nie wiem, że na sto trzynastym kilometrze zakończę zawody. Jest mi już cholernie zimno. Zaczynam analizować tempo, potrzebny czas do mety i warunki jakie mnie jeszcze czekają. Istotnym elementem jest zdrowie. Również czas mojego powrotu z Pragi. Jeśli dotrę bardzo późno na metę, właściwie z marszu będę musiał wyjść na pociąg powrotny. Jak zawsze analizuje wszystko, nie tylko tu i teraz, ale troszkę do przodu również.

PC0905911

PC0905651

PC0906741

Na sto trzynasty kilometr zbiegam ze wzgórza wraz z Czechem. Jest już prawie mrok. Ja jeszcze bez światła. Lubię biegać po ciemku. Jeszcze na szczycie, właściwie tuż po rozpoczęciu zbiegu, dwaj Panowie biegacze, zagadało do mnie po angielsku, czy ja widzę oznaczenie trasy biegnąc bez lampy. Odpowiadam, że nie wszystkie i zostawiam ich za sobą. Wtedy dogoniłem tego Czecha i że sympatycznie rozmawiało się to przystałem na jego tempo. W karczmie jest mi już tak zimno, że po analizie wszystkiego postanawiam oddać chip. Siedemnaście godzin na trasie, ze wspaniałym trudnym terenem i nowym doświadczeniem. Wracam zadowolony i myślami jestem już na przyszłorocznej Prazskiej Stovce. Jubileuszowa 25 edycja. Trasa będzie ca. 125 km.

Dziękuję i pozdrawiam

Łukasz Pawłowski, wlodec