niedziela 18, Marzec, 2018

Transgrancanaria 128k 7300+

Ląd! Panie Kapitanie! Ląd na horyzoncie!

Tak krzyczał majtek po stu dniach dryfowania po wodach Oceanu. Zanim niebo rozpierzchło się, przeżyli niewyobrażalny sztorm, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyli.

Wszyscy na prawą burtę! Trzy węzły! Żagiel w dół! Do wioseł!. Hiszpański kapitan wydając komendy z tyłu głowy zastanawiał się, czy wyspa jest zamieszkana, czy będą musieli walczyć, co oferuje wyspa i czego trzeba obawiać się. Hiszpańskie okręty, a było ich pięć dobiło do brzegu.

Krajobraz jaki zastał ich w ówczesnych słowach był nie do opisania. Wszystko było maravilloso – cudowne. Panujący klimat, różnorodność krajobrazu, roślinność kolorowa i bogata w owoce. Bogate wody i piękne piaszczyste plaże. Jednym słowem  Paraiso – Raj.

Człowiek ma taką wadę, że lubi sobie zawłaszczać to co nie jego. Tak też było tym razem. Wyspa była już zamieszkana przez plemię zwane Guanczowie. Lud nieznanego pochodzenia. Z własną kulturą i językiem. Stworzyli także El Silbo – język gwizdów, który jest jeszcze używany na La Gomerze.

Jako goście, konkwistadorzy powinni to uszanować, ale hiszpańska szpada przeszła do ofensywy i do podporządkowania sobie rdzennej ludności. Walki były długie, zacięte i krwawe. Początkowo Hiszpanie przegrywali bitwy. Ściągali coraz większe siły i z pomocą techniki powoli przejmowali inicjatywę.

Rok 2018 Playa Las Canteras

Las Palmas stolica Gran Canarii o zachodzie słońca staje się cichą oazą szczęścia. Plaża Las Canteras nazywana jedną z najpiękniejszym plaż na świecie tego wieczora staje się torem wyścigowym dla tysiąca osób, przybyłych z różnych kierunków świata. Dzień przed biegiem spotkałem dobrą znajomą Xia z Chin oraz tajemniczego Tajlandczyka wyglądającego jak Szerpa. Podążając na bieg miejskim autobusem, chwila ta minęła w towarzystwie Szwajcara. Niesamowite jest to, że bieganie łączy, że w ogóle pasja łączy. Z jednej ze swoich książek Haruki Murakami napisał, że politycy powinny stosować bieganie jako formę rozmowy i wtedy na pewno znaleźliby wspólny język. Na pewno każdy biegacz zgodzi się z tym. Niestety pozostaje to w sferze marzeń.

Punkt dwudziesta druga. Stoję. Czekam. Odpływam wraz z odpływającą falą, ale tuż zaraz wracam wraz z przypływającymi falami. Woda przynosi radość, szum fal ukojenie, a powietrze nadzieje, że przygotowanie treningowe wystarczy na nadchodzącą przygodę. Przezroczyste niebo prognozuje piękną pogodę. Miał być bardzo silny sztorm, który miał uderzyć dokładnie w piątkowy wieczór. Poranny maraton został z tego względu przełożony na następny dzień. Rządowa informacja zalecała pozostać w domach i nigdzie nie wychodzić. Bardzo poważna sprawa, dokładnie w dniu imprezy. W ostatniej chwili organizator dodał do wymagającego sprzętu spodnie wodoodporne. Czy istnieją takie? I czy w ogóle ochroniłyby nas przed sztormem?!. Gdyby ten sztorm nadszedł, zawody na pewno zostałyby odwołane. Ale nie nadszedł. To znaczy przyszedł, ale w niedziele jak już było po zawodach i wyrządził ogromne zniszczenia na wyspie. Organizator i my mieliśmy niesamowite szczęście, że przyszedł z opóźnieniem. Chciałbym zauważyć, że gdy przesunięto maraton na następny dzień i jeżeli ktoś z jakiegoś, tylko sobie znanego powodu nie mógł wystartować, widziałem notatkę organizatora, że zwróci wpisowe. Czy na taki zwrot mogli liczyć uczestnicy UTMB, gdy zawody razu pewnego nie odbyły się, a razu jednego, gdzie byłem uczestnikiem puścili nas inną trasą w dodatku o prawie niemal krótszą? Odpowiadam – Nie.

Tworzymy jednolity szpaler zawodników. Plaża przykryta ciemnością, nieco rozjaśnioną od strony lądu światłami od lamp, kafejek, restauracji, hoteli i pensjonatów usytuowanych na bulwarze. Czuje się oddech kibiców, turystów i mieszkańców liczonych w setkach, a może i więcej. Scena zapełniona grajkami i tancerkami. Spiker reguluje atmosferę podnosząc emocje. Kilka minut przed startem kapela na żywo odśpiewuje przedni utwór zawodów. Muzyka ta nadaje niepowtarzalny klimat, a usłyszenie jej na żywo potęguje stan emocjonalny. Jeszcze tylko chwila i przed nami pierwsze trzy kilometry po piasku. Plaża kierować nas będzie ku górze na najwyższe granie na wyspie. Przede mną Włosi, kilku facetów, na sekundy przed startem całują się w policzki, tak soczyście. Co kraj to obyczaj.

Pada wystrzał, spiker szaleje z mikrofonem, a fajerwerki pragną dotknąć nieba i dalej księżyca. Doping zagłusza wszystko, prawie wszystko. Słyszę szum fal przeplatany oddechami biegaczy. Po chwili słyszę już tyko fale. Odrywam się na sekundę, zastanawiam się jak wyglądało to pierwsze spotkanie Guanczów z Hiszpanami.

Wracam. Trzeba wybiec z plaży, gdzie zaraz za zakrętem zaczynamy piąć się do góry. Nienawidzę tych pierwszych kilometrów, gdzie trzeba przeciskać się przez tłumny szlak, a gdy dochodzą do tego kijki, bo byli i tacy, że tyle co wybiegli z plaży i zaczął się teren delikatnie piąć do góry, to już wyciągali kije. Bez znaczenia, że to fragment asfaltowy był. Jakby nie mogli pokonać całej trasy bez tych patyków.

Jednym z najbardziej niesamowitych obrazków na początku zawodów jest widok setek biegnących zawodników z czołówkami. Tyle razy już widziałem to i za każdym razem robi na mnie takie same wrażenie.

Pierwsze trzydzieści kilometrów to swoboda biegu. Dobrze biegnie się, teren przeplatany, różnorodny. Jedna i jedyna podczas tych zawodów wywrotka na kamieniach. Pierwsze miasteczka na trasie jeszcze nie śpią, oczekując biegaczy. Pierwszy punkt w Arucas jest tak oblegany, że łapię tylko pomarańczowe witaminy i gnam dalej. W jakimś zaułku, wąskiej uliczce zamyślam się….

Ale co z tym pierwszym spotkaniem z rdzennymi mieszkańcami. Czy od razu była bitwa, czy może najpierw poznawali się nawzajem, dzieląc się swoją kulturą. Znając Europejczyków, przywieli ze sobą religię, miecz i porywali miejscowych na niewolników. Co mogli zrobi Guanczowie? Tylko bronić się i swojego terenu.

Człowiek skupiony na ścieżce, na szlaku, na swojej drodze do celu, a dookoła takie urokliwe i niesamowite formacje skalne oraz niezwykła roślinność. Panujący mrok przeszywa ubiór. Jest tak przyjemny łaskocząc po nogach, że ma się uczucie ulgi i ogromnej przyjemności, a raczej nie powinno tak być, bo akurat pniemy się pod górę. Ziemia, jak czerwony dywan, usłany korzeniami i poprzecinany kamieniami. Nozdrza nosowe sycą się zapachami i olejkami unoszącymi się wśród nas. Wzrok wariuje widząc aloesową krainę, następnie kaktusową, a jeszcze dalej surową zachodnią część wyspy. Kompletnie odpływam biegnąc przez Narodowy Park Tamadaba. Nie muszę widzieć sosny kanaryjskiej, wyczuwam ją z daleka. Biorę głębokie oddechy, moje neurony wywołują napięcia, synapsy wpadają w euforię, a kora mózgowa zabrała mnie. Nie ma mnie. Uniosłem się wraz z zapachem drzew, wręcz pozdrawiam biegnących z góry. Latam, wreszcie latam.

Zszedłem na ziemie po opuszczeniu lasu laurowego, lasu sosny kanaryjskiej Tamadaba w momencie, gdzie teren wymagał ogromnego skupienia na stromiźnie. Ciemność. Moment, gdzie przez chwilę jestem sam w okolicy. Wracają wspomnienie z zeszłorocznej trasy – 265km. Wtedy niemal tylko po tak trudnym terenie poruszaliśmy się. Wracam myślami do serdecznego przyjaciela hiszpańskiego Chico, który w tym roku również robił 360 stopni. Wieczór wcześniej zrobiłem mu ogromną niespodziankę witając go na 160km w Las Palmas. Zmęczony, ale i szczęśliwy. Dwadzieścia cztery godziny później przekroczył metę. Gdy wybiegałem z plaży w Las Palmas, on wbiegał na metę w Maspalomas. Najbardziej uderza mnie i fascynuje surowa część wyspy. Zachodnia, niemal nie zamieszkana. Stopę uniesioną pięć centymetrów nad powierzchnią kieruję w stronę południa. Bajecznie dziką krainę muszę opuścić. Zbliżam się do osady. Piejący kogut informuję mnie, która godzina. Poprzedniego roku pierwsze kogucie śpiewanie zanotowałem o trzeciej nad ranem. Nie inaczej jest i tym razem. Nie pomylił się. Zerkam na zegarek. Godzina trzecia w nocy. Minęła czwarta godzina biegu.

Jeszcze, jeszcze trochę szybciej mówi moje drugie Ja. Do porannych promieni słońca, aby nazbierać jak najwięcej kilometrów. Trzymaj się planu. Biegnij.

No to biegnę. Tutaj słońce nie wschodzi za szybko, to i trochę czasu mam. Moje drugie Ja zadowolone. Realizacja trwa bez zakłóceń. Mrok powoli mija. Wyspa rozbiera się dla mnie. W tych pierwszych słonecznych promieniach wygląda mocno pociągająco. Zniewala umysł. Odpływam.

Jaką mieli kulturę? Jakim językiem rozmawiali? Jeśli kobiety były tak piękne jak wyspa, to dlaczego nie urodziłem się wtedy. A może urodziłem?

Wbiegam na punkt w Tejeda z żywiołową muzyką. Głowa kiwa się, a nogi podskakują. Ogromny wybór owoców. Najbardziej zaskoczony i zarazem uradowany  jestem widokiem awokado. Banan, pomarańcz, arbuz, ogórek, pomidor, kanaryjski przysmak papas arrugadas – ziemniaczki w soli z sosem kanaryjskim według tutejszej receptury. Na dokładkę, a zarazem na odchodne duża wędzona jeszcze gorąca papryka. Hiszpan przebiegający obok zrobił ogromne oczy zobaczywszy mnie z nią.

Podczas, gdy papryka mnie piekła w palce nagle ujrzałem mieszankę wzorów i kolorów wymieszaną z czernią cmentarza drzew, pokrywające całe zbocze olbrzymiej góry. Ogniste pole całkiem niedawno, bo we wrześniu wchłonęło wszystkie kolory i zapachy. Spalenizna zapanowała tuż obok miasteczka i dosięgła szczytów. Góry dosłownie stanęły w ogniu. Spłonęło prawie trzy tysiące hektarów wraz z jedną osobą. To był niewyobrażalny pożar na tej niewielkiej wyspie. To był bardzo smutny widok. Jeszcze długo do mnie wracał.

Zdjęcie z anglojęzycznego portalu:

 

Nasycony kolorami, zapachami, widokami i żywnością gnam dalej na spotkanie z Królową Wyspy – Roque Nublo – Skała Mgieł.

Roque Nublo to drugi szczyt pod względem wysokości 1813m n.p.m.  w środkowej części Gran Canarii, ale znajdującą się na nim skała o wysokości osiemdziesiąt metrów, stanowi symbol wyspy. Biegnąc za dnia mogłem obejrzeć ją z każdej perspektywy, a w finalnym momencie wdrapać się na szczyt, gdzie stał Pan kontrolujący zawodników. Fenomenalny moment biegu. Rok wcześniej podczas biegu nie miałem sposobności jej zobaczyć. Mroziło, było ciemno i przykrywały ją chmury deszczu i mgły.

Guanczowie zapewne zbierali się tutaj i za dnia i w nocy, w kręgu witając zarówno Słońce, jak i Księżyc.

Ocuciła mnie powalająca panorama miejsca, gdzie znajduje się Królowa. Doskonale poprowadzona trasa. Możliwość obiegnięcia terenu dookoła jednocześnie kosztowania i wchłaniania krajobrazu. Kropką nad i, jest wbiegnięcie na szczyt i przyklepanie piątki z obsługą biegu pod samą skała. Stamtąd niewiele kilometrów jest do ogromnego punktu, z ogromną kuchnią i możliwość korzystania ze swojego depozytu. Na mnie czekały tylko surowe wegańskie batoniki.

El Garańón osiemdziesiąty czwarty kilometr biegu. Szybko wracam pamięcią do poprzedniego roku, gdzie punkt ten był dla mnie pierwszym punktem na trasie 360⁰. Tomek już kilometr przed punktem czekał na mnie. Dziewczyny i Pedro w schronisku. Było zimno i deszczowo. Dziś jednak wbiegam w pełnym słońcu, niemal w samo południe. Oprócz Jose – lokalny znajomy z Las Palmas – nie czekać miał na mnie nikt. Jak okazało się, Jose mimo prób nie zdołał dotrzeć na punkt.

Od tego punktu do mety, jeśli spojrzymy na profil jest niemal prawie w dół. Po drodze oczywiście są dwa, a może i trzy podejścia, w tym jedno nieco bardziej zmusza nas do wysiłku. Pierwsza myśl jaka przychodzi każdemu do głowy to, że będzie już łatwo. Wcale nie. Nie tutaj. Tutaj dopiero zaczyna się rock and roll. Czterdzieści dwa kilometry kamyków, kamieni, głazów porozrzucanych w cały świat. Czterdzieści dwa kilometry klepania twardego podłoża i ubijania mięśni – głównie czworogłowych – do bólu. Specjalnie cały bieg oszczędzałem się na ten odcinek. Start z punktu świetny. Nabrałem prędkości i wyprzedzałem. Długo wyprzedzałem. Aż do następnego punktu. W pamięci na pewno nie zaginie mi Hiszpanka, którą jak tylko wyprzedziłem to zaczęła śpiewać i przyspieszyła kroku. Im dalej oddalałem się, tym głośniej śpiewała. Spotkała ją niestety bardzo przykra przygoda. Na dziesięć kilometrów przed metą zabrali ją ratownicy na noszach. To jest taki fragment trasy, gdzie przez dziesięć kilometrów leżą takie kamienie, że nie sposób biec po nich. Ułamek sekundy, nieuwagi lub pech i można załatwić się. To właśnie spotkało tą sympatyczną dziewczynę.

Zbocze zostało ogrzane bardzo mocno przez popołudniowe słoneczne promyki. Zaschło w gardle. Do najbliższego punktu jeszcze około pięć kilometrów. Gdzie wzrokiem sięgam, tam tylko kamieniste krajobrazy. Nie ma szans na ucieczkę do cieniowego świata. W dół. Ciągle w dół. Żyły pulsują, a ja z nadzieją, że to prawie już. Zaraz napiję się wody. Ugaszę upragnionym napojem pragnienie. Umysł wariuje i na mecie życzy sobie papaje i litr mleka sojowego czekoladowego.

Jest punkt. Gorący doping i wspaniała obsługa. Przede mną jeszcze tylko ten najgorszy fragment. Biegnie się wąwozem, który kończy się w Maspalomas na południu wyspy. Rozgrzane skały otaczają nas. Kamienie oddają ciepło, a pot zasłania widok porozrzucanych skał. Bardzo ciężko jest oderwać oczy spod nóg, aby podziwiać obraz przyrody. Jak już uda się na chwilę podnieść wzrok na otoczenie, to trudno go zmusić, aby wrócił na miejsce. Przepiękne twory skalne i co jakiś czas szczeliny i jaskinie, gdzie na pewno żyli Guanczowie.

Jak żyło się tutaj wtedy? Jak sobie radzili w tych jaskiniach? Ile osób liczyły plemiona i jak traktowano kobiety tutaj? Zadaje sobie dziesiątki pytań, przy tym uważnie stąpam nogami traktem, którym setki lat temu poruszali się miejscowi w stronę oceanu.

Niewiele chwil biegu zostało jeszcze. Meta zbliża się wielkimi krokami. Zwalniam. Dla Amigo. Hiszpańskiego biegacza, z którym połączyła mnie niewidzialna nić. Od słowa do słowa i okazuje się, że rok temu razem wystartowaliśmy na trasie trzysta sześćdziesiąt stopni. Niestety mimo bardzo dobrego startu nie udało mu się ukończyć. Sympatyczny chłopak, ale ból stóp uniemożliwiał mu swobodnej rozmowy. Odliczamy razem na głos kilometry. Zbliżamy się do mety. Coraz więcej żywiołowych kibiców. Coraz głośniejsza mowa spikera. Wrzawa. Razem przekraczamy linię mety. Wyspa zaskoczyła mnie kolejnymi obrazkami, ale największym zaskoczeniem był dla mnie moment, gdy po przekroczeniu linii mety, jedna z Pań wręczająca medale przywitała mnie słowami – Cześć Włodek!

 

177msc / 19h51min

Łukasz Pawłowski – wlodec