wtorek 2, Lipiec, 2019

Debiut Ultra – Rzeznik 2019

 

Żeby wspomnienia się nie zatarły, siadam do pisania o tym jak stałam się Ultraską. „Rzeźnik”, nazwa która weganom i wegetarianom nie koniecznie musi kojarzyć się pozytywnie, w świecie biegowym nabiera zupełnie innego wymiaru. Dziwne wydarzenie, które rozpoczyna się, grubo zanim zapieje pierwszy kur, a krótko po tym jak pod dach przyjemnej, bieszczadzkiej chatki wleci ostatni nietoperz. Wstajemy, ale fajnie, wcale nie chce mi się już spać.

-Spałaś Magda? pytam.

-Jakoś spałam.

-Spałaś, przypominam sobie oddychałaś tak specyficznie już jakbyś była w fazie snu na godzinę przed tym jak ja usnęłam.

-No to spałam, odpowiada Magda i śmiejemy się.

Ona 3h ja 2h ale jakoś nie potrzeba kawy, bo się dzieję ta chwila na którą czekałyśmy tak długo. Nie czułyśmy się wybitnie przygotowane, bo ciężko przygotować się do wielkiej nieznanej przygody, ale byłyśmy zdecydowanie bardziej zżyte po każdym wspólnym treningu, po każdym spotkaniu na którym wspominany  był nasz planowany Rzeźnik, po każdej przebieżce przed pracą, na którą wstawałyśmy po 4 rano. Było fajnie, zagadkowo i po naszemu. Czyli z nastawieniem – najważniejsze, żeby się nie złamać- połamać, nie nabawić się większej kontuzji i dobrze bawić, a czy przebiegniemy 12 km, 40 czy 50 to już nie ma znaczenia, bo  właściwie to ja tak do końca nie sądziłam, że będziemy miały siły na to 80km, czyli pełen dystans Rzeźnika. A tymczasem zrobiłyśmy 70 🙂 i z dumą myślę sobie, ten Rzeźnik jest do zrobienia. Mentalnie zgrałyśmy się super, nie jęczałyśmy, ani nie marudziłyśmy że za trudno. Mi każdy krok, zbieg i wbieg (no ten to trochę mniej) sprawiał radość. Bo myślałam sobie – wow, robię to! W końcu biegnę po górach i do przebiegnięcia mam całkiem ładny dystans. Magdzie niestety już w pierwszej części biegu zaczęło doskwierać kolano, droga w dół sprawiała jej ból i nie mogła sobie pozwolić na luźne zbiegania, asekuracyjnie schodziła i była bardzo dzielna, z czego chyba w ogóle nie zdawała sobie sprawy, bo zamiast powiedzieć, Sarah to się nie poprawi, zejdźmy z trasy za każdym razem mówiła z ogromnym wyrzutem sumienia „Sarciu, mi jest tak ogromnie przykro, że cię spowalniam”, a mi się robiło wtedy ogromnie przykro, że ona tak myśli, więc w końcu zabroniłam jej tak mówić i już nam nie było przykro. Przynajmniej tego nie werbalizowałyśmy. Przed pierwszym przepakiem w Cisnej był dość stromy zbieg. Wiedziałam, że Magdzie zajmie trochę czasu, żeby się z nim zmierzyć, więc wezwałam posiłki. Poprosiłam Marcina Bukałę, który następnego dnia biegł z Oktawią Rzeźniczka, żeby zjawili się w okolicy Cisnej i poradzili coś na kontuzję Magdy. Okazali się niezawodni, gdy tylko pojawiłyśmy się na ich horyzoncie, oni uzbrojeni w maść i środki przeciwbólowe kazali Magdzie się położyć i otoczyli ją opieką. Ja tymczasem…postanowiłam wykorzystać to, że w pobliżu znajdował się nasz pensjonat i wbiegłam do toalety:) Gdy wybiegłam z powrotem na trasę, Magda wciąż była „opatrywana”. Właściwie, w moim szybkim znalezieniu się znowu na trasie pomógł mi pan-mąż właścicielki pensjonatu, który, gdy zobaczył, że powracam szeroko otworzył przede mną wrota swej rezydencji i zakrzyknął, „Otwieram, abyś szybciej biegła i nie musiała się zatrzymywać”. Wspaniały człowiek.

 

FOT. Krzysztof Lewandowski

Na przepaku w Cisnej zmieniłam koszulkę i uzupełniłyśmy napoje, zjadłam też krem karmel z solą wegekrówki – sprawdził się świetnie. Ruszyłyśmy dalej. Niestety kontuzja wciąż bardzo doskwierała. Na przepak w Smerku byłyśmy na dwadzieścia minut przed jego zamknięciem. Chwyciłyśmy po znajdujące się najbliżej ciastka z żołędzi, prosząc uprzednio by został nam przeczytany skład :D, wypiłyśmy rozcieńczony z wodą sok z malin dopełniłyśmy baniaki z wodą i ruszyłyśmy w deszcz. Tak, na naszym 50 km zaczęło już nieźle padać. Trzeba było się wgramalać na górę na której brodziłyśmy w błocie po kolana, w połowie szczytu rozpoczęła się burza, niebo robiło się białei nieźle grzmiało. Pewna para zapytała, „czy jesteśmy pewne, że chcemy biec dalej, czy nie lepiej zawrócić, bo to przecież i tak nie ma sensu”. Spojrzałam na Magdę, i nie spostrzegłam na jej twarzy wątpliwości. Biegniemy dalej? Zapytałam. No, no biegniemy. Odpowiedziała.

 

W środku lasu, wśród bielącego się niebieskiego sklepienia wyszedł nagle z naprzeciwka fotograf. Dostrzegł najpierw mnie, skomentował: Biedactwo, w środku lasu taka sama nie boisz się? Zobaczył Magdę „dziewczyny, co wy takie samiutkie biegniecie w czasie burzy, to przecież niebezpieczne”. No fakt. By było bardziej bezpiecznie wyłączyłyśmy telefony. Kolejne 20 km ciągnęło się najdłużej. Przeciągała je świadomość, że jeżeli czas nie został wydłużony, to i tak właściwie jesteśmy już poza zawodami. To były kilometry kiedy najbardziej myślałam o Magdzie, że może powinnyśmy były zostać w Smerku, że ją narażam. To były też kilometry które mogłyśmy potraktować już bardziej rekreacyjnie, warunki pogodowe nie pozwalały biec, bo grzęzło się błocie, więc ściganie się z czasem już też nie miało sensu. Po drodze udało się zamienić kilka konwersacji z parami, które już też wiedziały, że biegniemy dla siebie i medalu nie będzie. I właśnie to uczyniło w moich oczach ten bieg jeszcze bardziej niezwykłym. Pierwszy bieg w którym biegłam i z którego nie dostałam medalu. Mój pierwszy najdłuższy bieg. Mój pierwszy bieg ultra. Bieg – który uczy pokory, współpracy, każe dostrzegać więcej niż czubek własnego nosa, bieg, który zmienia i wzmacnia, taki, po którym wzrasta apetyt na góry, długie dystanse i niebieskie ślimaki( nie na ich jedzenie, ale oglądanie 🙂 ). Ten wyjazd był wyjątkowy przede wszystkim ze względu na ludzi. Wszyscy byli i troszczyli się na trasie o innych. Gdy stawałam, pytali czy wszystko OK. No i nasza wspaniała drużyna Vege Runnersów. Bieg ukończył Paweł Żukowski (no cóż, on akurat miał największe wsparcie kibiców bardzo prywatnych:Natalii Mai i Juliana), biegły też Kostki – Kaśka i Tomek. Niezły fragment Rzeźnika pokonał z nami Piotr Witkowski biegnący następnego dnia Rzeźniczka. To było bardzo motywujące, Piotr dołączył do nas w Cisnej, a odłączył się w okolicach Okrąglika. I oczywiście wspomniany już przeze mnie wspaniały, osobisty personel medyczny Oktawia Kupaj i Marcin Bukała. Z całym tym gronem poszliśmy na pizze bez sera do Trola. Następnego dnia z Magda spałyśmy i budziłyśmy się na „porę karmienia”. Tak właściwie to kolejny tydzień też odsypiałam, chociaż do treningów wróciłam dość szybko.

Sarah

Fot: Piotrek Witkowski/Krzysztof Lewandowski