czwartek 28, Listopad, 2019

ŁUT 150 / 2019

Zabieram się za relację z tego biegu już któryś raz i nadal na samo wspomnienie zawieszam się w dziwnym niebycie czasoprzestrzennym. Imponująca ilość nagromadzonych bodźców, wspomnień, twarzy, doznań pogodowych, w
połączeniu z brakiem snu nadal powoduje dezorientację. Dopiero po czasie, jak wszystko się nieco zatrze, pozostaje historia do opowiedzenia.

 

Zaczynamy o północy z Krynicy, nasz duet (z Beatą) i Wojtek oraz Bartek, który od razu pognał przodem. Jest też Ada z Robakiem. Godzinę po nas start dystansu 100km gdzie startuje Marlena, Sylwia (o czym dowiadujemy się dopiero gdy ją spotykamy) Kasia, Agnieszka i Janusz. To z nimi będziemy przez najbliższe kilometry dzielić błoto, wiatr, posiłki. 

Od biegu minęło już sporo czasu. W pamięci zostały urywki, chwile, zdarzenia, obrazy… I pewność, że to jest to, co lubię robić najbardziej. 

Początek biegu. Biegniemy w trójkę, z Wojtkiem przebiegłem moje pierwsze ultra – Rzeźnika. Świetna sprawa znów razem pobiec. Jeszcze nie ma wiatru, dość ciepło, widok gór nocą w świetle rozgwieżdżonego nieba. Wąż czołówek wijący się po zboczach gór. Trzeba było bardzo mocno powstrzymywać euforię i zwalniać kroku. 

Już na pierwszym punkcie Wojtek dość boleśnie daje nam odczuć jak dużo czasu tracimy w tym elemencie. Na szczęście cały sezon przygotowań pozwolił nam go dogonić przed kolejnym. 

Kolejne wspomnienie to jakaś strasznie wczesna godzina. Chyba przed piątą jeszcze, może trochę po. Sobota, 12 października. Wariat Wojtek bierze telefon i dzwoni do mojej żony z życzeniami urodzinowymi. Do końca byłem przekonany, że żartuje ;); ma gość fantazje. 

Z każdym punktem żywieniowym Wojtek powiększał przewagę. Teraz już tylko mijaliśmy się, on wychodził my dopiero zaczynaliśmy uzupełniać kalorie. 

Między piciem, a jedzeniem pamiętam też znajome Vege Runnersowe koszulki Ady i Robaka. 

Potem znów kilometry i błoto. Świt który nie przyniósł ocieplenia, tylko lodowaty wiatr. Wiatr, który się z każdą godziną wzmagał. 

Dzienny odcinek w zasadzie minął dość spokojnie. Wiatr, kilometry, wiatr, widoczek, błotko, jeszcze trochę więcej wiatru. Największa atrakcją, przynajmniej dla mnie, był kryzys Beaty. Wymęczył ją okrutnie, ale w taki sposób, że ordynarnie i po chamsku pękałem ze śmiechu. Później chwilę mi zajęło przekonanie jej, że jeśli tylko ma ochotę rzucić tym całym durnym bieganiem i wrócić do domu, to bardzo proszę, ale w kierunku na przód i przodem. Uff, udało się, byłem z siebie dumny, ale tylko chwilę, bo potem prawie umarłem próbując ją dogonić. 

Pisałem już, że wiało? Tak, troszkę. Mało istotne powiadomienia na telefonie przychodziły, żeby w domu siedzieć czy jakoś tak. 

Chyba na 60-tym kilometrze, na przełęczy Hałbowskiej mija nas Janusz, niemal potykamy się o Sylwię pakującą plecak. Później spotykamy się w punkcie na 80-tym km w Chyrowej. Może, nie wiem, nie pamiętam gdzie to było, zlało mi się. 

Z punktu w Chyrowej pamiętam zaskoczenie, że się udało dogonić Wojtka. Jeszcze większe oczy zrobiłem jak oznajmił, że kończy, bo kontuzja. Szanuje bardzo decyzję, cholernie trudno taką podjąć. Dogania nas Ada z niezmiennie uśmiechniętym Robakiem. Suche ciuchy, czyste buty, uzupełnione kalorie, trochę odpoczynku, za mało, za szybko czas leci, trzeba ruszać dalej. Z punktu wychodzimy koło 16, ostatni raz za dnia. To TERAZ dopiero zaczyna się TEN bieg. 

Najbliższy odcinek – 20 km do Iwonicza – zostawił sporo wspomnień. Wiało. Przyszły chyba ze trzy ostrzeżenia o wichurach z namowami do pozostania w domu. Robiło się coraz ciemniej, a ja się zastanawiałem co ja tu właściwie robię. Nogi dawały radę, zaczynał coraz bardziej doskwierać brak snu. Wiało. Czułem się zmęczony tym wiatrem najbardziej, coraz bardziej ewidentnym poczuciem zagrożenia, spadającymi gałęziami, leżącymi drzewami. Dość dobrze pamiętam ostatni odcinek bez czołówek, podejście granią, wiało z prawej. Tu się pierwszy raz pojawiła myśl, że w Iwoniczu koniec. Już w świetle czołówek podchodzimy pod Cergową, łeb chce urwać i to wcale nie wykluczone, że całkiem sporą gałęzią. Na szczycie czeka kolejne kompletnie surrealistyczny obrazek, a nawet dwa. Pierwszy, idę nocą leśną ścieżka pod górkę, na końcu szczyt, kamień, a na nim drobna postać ze światełkiem na głowie, w koło drzewa machają koronami jakby to była niezła pogoteka. To była Marlena, słabym dość głosikiem pyta czy może się z nami zabrać w dalszą część trasy, bo samej trochę straszno. Odwracam się, a tam drugi obrazek. Wieża widokowa nieruchoma pośród tańczących drzew. A pod nią stoi Robert vel Robak, uśmiechnięty, a jakże. Obok siedzi Ada zmęczona i z miną ignorującą otoczenie delektuje się papierosem. No taka sytuacja. 

Zostaje zbieg w dół i sporo asfaltu do Iwonicza. Na zbiegu mijamy Agnieszkę z Januszem, choć z uśmiechem i w niezłych humorach – dla nich już prawie meta, to wyglądają jak weterani wojenni. Janusz kuśtyka, Aga wymęczona przez problemy żołądkowe. 

Z asfaltu pamiętam, że się nie chciał skończyć i że spotykamy Kasię (dla niej też to były ostatnie kilometry) i jej monolog na temat tego, co myśli o swoim pomyśle udziału w tym biegu. Dla mnie tu był chyba największy kryzys, wiatr i brak snu zdobiły swoje. W bezsilności głośno deklaruje, że jak na punkcie nie będzie gdzie się położyć na pół godziny to kończę. Na szczęście było. Niestety w jednym pomieszczeniu było miejsce odpoczynku dla nas i dla oczekujących na transport rozentuzjazmowanych finiszerów setki. O spaniu nie było mowy. 

Pozycja leżąca i zamknięte oczy swoje zrobiły. Zwlokłem się jakoś z materaca, choć gdyby nie przywołujące do porządku spojrzenie Beaty pewnie bym nie ruszył dalej. 

Zaczynamy drugą noc. Jest około 21. Od tej pory do świtu mam zupełnie rozjechana chronologię zdarzeń. Nie będę się silił na próby ułożenia tego po kolei. Będzie tak jak siedzi mi to w głowie. Mętlik wspomnień, wrażeń, chwil, długiej nocy i potrzeby snu. 

W zasadzie nic nie boli, nogi działają jak działać powinny. Dużo biegniemy, zaskakująco dużo. Już wtedy wiem, że to jedyny element nad którym muszę popracować, który mnie zaskoczył – funkcjonowanie na dużym braku snu. 

Kilkukrotnie musiałem sobie wytłumaczyć w głowie, że przecież nic mnie nie boli więc mogę iść, noga za nogą. Robić swoje, niech kilometry mijają. Mogę nawet trochę oczy zamknąć. Teraz Beata jest mocniejsza, prowadzi, a ja drzemię stawiając stopy na błotnistej ścieżce. 

Wiatr trochę osłabł, ale nadal jak tylko przystajemy, to robi się natychmiast lodowato. 

Przed punktem w ośrodku narciarskim długi odcinek asfaltowy przez Puławy Górne i Dolne. Biegniemy, jakiś zastrzyk sił, pewnie wizja odpoczynku. Mijamy wielu biegaczy. Zaskakujące, że po tylu kilometrach i tak dość zwarty „peleton”. Kolejna mijanka z Adą i Robakiem, dogonią nas za moment na punkcie. 

 

Ciepło, senna atmosfera, jedzenie. Stoły krzesła. Siadam, jem, głowa się osuwa. Następny kontakt; rozglądam się, ze stołu zniknęły puste pojemniki po zupie, Beata gdzieś zniknęła. Dobra jest, leży lub śpi przy oknie na ziemi. Jest Robak, uśmiechnięty, taka nowość. Patrzę na zegarek, +15 minut. Epicko przybiłem gwoździa, jak w liceum na ósmej lekcji. 

Mini drzemka pomogła się wygramolić z punktu, ale wcale nie czuje przypływu energii, mozolnie robię swoje i staram się nie myśleć. 

Co chwila przysypiam idąc. Chyba następny punkt był w lesie przy ognisku. Ktoś na ostatnim odcinku rozstawił światełka co kilkadziesiąt metrów. Z jednej strony świetny efekt, poczucie bliskości cywilizacji. Z drugiej strony fakt, że te światełka to były znicze sprawiał, że czułem się jakbym uczestniczył w jakiejś starosłowiańskiej ceremonii pogrzebowej… własnej w dodatku. 

Chwila przerwy przy ognisku, na którą nie miałem ochoty, ale dobrze mi zrobiła. 

Kolejne wspomnienie. Tak naprawdę nie wiem na ile realna, a na ile urojone. Wyryło się w pamięci dość mocno. Na kolejnym zejściu, szeroka droga leśną czlapiemy w pół śnie. Słyszymy po prawej hałasy w lesie. Odwracam głowę i widzę da świecące guziczki i w około kawał wielkiego cienia. 

Szybka analiza: sarna – nie, jeleń – nie, wilk – za duże, biegacz na dwójce – za grube, miś?! No chyba. Beata, weź poświeć, bo chyba misia widzę (moja czołówka dawała niewiele więcej światła, niż te znicze przed punktem). Zero reakcji. 

Beata przyjęła strategię dawnych indian łemkowskich. Miś niezobaczony nie istnieje! Profilaktycznie zagęszczamy ruchy, to był zdecydowanie najszybszy odcinek tej nocy. Po minięciu trzeciego biegacza, jako znawca misiów uznaję, że jak zje tych trzech to raczej będzie najedzony i nas zostawi. 

Na ostatnim punkcie czuję się jak uciekinier w obozie partyzantów. Olewam jedzenie i picie, chcę tylko się położyć na chwilę. Mają przygotowany namiot wojskowy. W środku sienniki (pamiętacie takie słowo?) i ciężkie koce. Wszystko wilgotne, rosa już siadła. Jest zimno i niezbyt przytulnie, na szczęście. 15 minut letargu troszkę pomaga. Trzeba się ruszyć i rozgrzać. Ostatni etap. Świt coraz bliżej. Jeszcze jedno długie błotne podejście. 

Znów mijanka z Adą i Robertem. Tym razem idziemy wspólnie dłuższy odcinek. Docieramy na połoniny i tam wita nas dzień. Do mety ostatnie kilometry, z górki. Taka dawka pozytywnych wiadomości daje zastrzyk energii, zostawimy Vegusów, i gnamy do mety. Serio gnamy. Biegowa celebracja, finisz z uśmiechem. Na ostatnim odcinku połykamy kolejne km i kolejnych biegaczy. Odwracam się i mówię – patrz kolejna dziewczyna do wyprzedzenia. 

Meta. Koniec biegu. Koniec sił. Koniec sezonu. Czas, dużo czasu, na dojście do siebie, ogarnięcie emocji, sił. Snucie planów na kolejny rok, bo przecież granice nie istnieją. 

Michał Daczyński

P.S. Tuż przed metą w Komańczy, mijamy miejsce startu Rzeźnika. To co, jedzonko, przebrać się i lecimy dalej?