środa 30, czerwiec, 2021

3 Krwawe Pętle w 10 minut

W 2014 roku na mojej drugiej Krwawej Pętli Piotr pytał: „Co my wyprawiamy? Spróbowaliśmy wyzwania w 2012, udało się, po co powtarzać. To jakby drugi raz wchodzić zimą na K2. Z tym, że na K2 to jeszcze ewentualnie można, bo pięknie, a mazowieckie lasy, z całym szacunkiem dla mazowieckich lasów aż tak piękne jak K2 nie są”.

Tak mniej więcej prawił Piotr. Na zmianę prawił, biegł i jechał rowerem – jak to na Krwawej. Było chłodno, było bez awarii i jeden, jedyny raz organizatorzy pozwolili na support. To dziewczyny Piotra i Olka powinny dostać puchar za morderczą pracę, przez 20 godzin non stop w aucie, robiąc zakupy, cały czas walcząc z czasem żeby zdążyć w kolejne miejsce. Wynik to 20 godzin 46 minut. Poprzedni rekord z 2012 roku wynosił ponad 23 godziny. W 2013 roku startowało kilka super mocnych drużyn ale nikt nie dał rady w limicie 24 godzin.

Potem dwa lata przerwy. W 2015 nikt nie ukończył, w 2016 kilka zespołów dało radę, najlepszy z czasem 22 godziny z minutami. W 2017 Janek, boss poprzedniego składu rzucił: nikt nigdy nie ukończył w roku nieparzystym, sprawdźmy, co tam straszy w nocy w drugą stronę. Krwawa Pętla odwraca kierunek co rok. W parzyste lata przeciwnie do ruchu wskazówek, w nieparzyste zgodnie. W parzystych latach 2012,2014 i 2016 – zawsze ktoś dawał radę, czasem kilka teamów. W drugiej wersji czyli 2013 i 2015 – zawsze pogrom. Nie było wielkiego entuzjazmu na trzeci raz, ale pojawił się sponsor, który ubrał nas od stóp do głów, a oprócz pierwszego ukończenia „clockwise”, był też drugi cel, odzyskanie rekordu „bez supportu”. Tym razem nie obyło się bez problemów, rozcięcie opony powodowało, że robił się balon z dętki wielkości śliwki. Na szczęście do mety było już tylko 50km, a na stacji benzynowej w Nadmie Piotr zrobił konstrukcje z kilku dętek i trytek, która uciskała balonik. Jechało się na tym dziwnie, ale się jechało. Czas 21 godzin i 25 minut był dużym zaskoczeniem, bez awarii mogło być bardzo blisko rekordu z supportem. Jedno było pewne: są wyśrubowane rekordy z supportem i bez – no more Krwawa Pętla na wieki wieków amen. 

Wieki wieków amen, czyli dla mnie dokładnie rok. Jest w 2018 i głupie pomysły rodzą się w czaszkach panów z Vege Runners. Arek, fajne to? Fajne. Może zrobimy? Hmmm… No to mam konflikt moich dwóch religii. Obsesji na punkcie nowych tras i nie powtarzania starych zawodów i bycie fanatycznym vegerunnersem, który skoczy na główkę do pustego basenu jeśli jest tam logo VR.  Stare mądrości mówią, że jak wejdziesz na ścieżkę grzechu to będziesz upadał coraz niżej. Druga, trzecia, czwarta – to już żadna różnica. Dobra lecimy. Team super mocny i było super szybko, ale awaria już w pierwszej części trasy. Naprawiali Łukasz i Tomek, ja z Julkiem lecieliśmy do przodu, z jednym rowerem, robiąc zmiany co 5 minut. Dzięki nowoczesnym technologią mogą porównać na mapie poruszające się kropki: nasz bieg z 2018 roku z supportowanym rokiem 2014. Do awarii lecimy łeb w łeb, przez awarię, ustalenia telefoniczne co robić, mniejsze tempo przy biegu w dwóję na moście w Modlinie po 1/4 trasy mamy już 45 minut straty do roku 2014. Na mecie jest to już jednak tylko 29 minut. Im dalej w tą niekończącą się otchłań leśnych zakrętów i kilometrów tym roślinne kilowaty lepiej dawały moc. Wynik to 21 godzin i 15 minut – rekord bez supportu poprawiony o 10 minut.

Od razu padają deklaracje, że należy spróbować jeszcze raz, pojawiało się kilka pomysłów jak udoskonalić strategię. Na szczęście w 2019 i 2020 roku nikt nie chce dostać kijem w łeb, więc nikt się nie wychyla. 3 lata to już ilość czasu która wystarczy, żeby człowiek zapomniał o wysiłku, koncentracji i bólu. Tomek ryzykuje: panowie czas na Krwawą. I tak oto 26 czerwca 2021 roku jestem piąty raz w Międzylesiu. Rok nieparzysty, trasa „clockwise”, czyli bardziej krwawa Krwawa. Tomek jest w super formie, Łukasz zawsze jest w super formie, u mnie bywało lepiej z zapamiętaniem, że oprócz roweru istnieje bieganie, a Julek z dużo bardziej niż zwykle ponurą miną po wielokroć ogłasza, że forma ma mniejszą niż zero, choróbska, plagi wszelkie. Na szczęście nie za bardzo go słuchamy, bo w sumie tak tylko gada, ale nie mówi, że nie. To samo się dzieje już w trakcie zabawy. Julek marudzi, że wolno biegnie, a biegnie jak szatan. Wszyscy biegniemy szybko, sprawnie robimy zmiany, wszystko idzie jak w zegarku. Trasa to jednak ogrom, w pewnym momencie rzucam „Zaraz bunkry w Okołach” – trzeba tam zrobić zdjęcie wszyscy razem, czyli rowerzyści do przodu, tak żeby biegacz nie stał dłużej niż sekundę. Luk odpowiada „Arek, no co ty! bunkry to jeszcze ho ho!” No tak pomerdało mi się, jeszcze ho ho, potem ho ho do Góry Kalwarii, ho ho do Zalesia Górnego, ho ho do Podkowy Leśnej, ho ho do Zaborowa i tam po wielu, wielu ho ho już połowa trasy. Lepiej o tym nie myśleć, robić szybko zmiany biegowe, starać się odpocząć na rowerze, nie mieć żadnych nadziei, że to się kiedyś skończy.

Znowu przeskoczę do nowoczesnych technologii i porównam do roku 2017, czyli jedynej ukończonej próby „clockwise”. W 2021 biegniemy szybko, tempo między 4:00 – 4:30, ale wcale nie uciekamy mocno przed 2017 rokiem. Jest szybciej, ale minimalnie. Po 50 kilometrach niecały kilometr przewagi, ale obwodnica Góry Kalwarii zagrodziła szlak, trzeba obiec dłuższą wersją i cyk nie ma już przewagi jest łeb w łeb, znowu delikatnie uciekamy i znowu cyk:  nowe (dłuższe) poprowadzenie szlaku przy Złotokłosie i jesteśmy kilkaset metrów za 2017 rokiem, gonimy, doganiamy, przeganiamy i cyk: gubimy się lasach sękocińskich. Też nowe poprowadzenie trasy, źle skręcam o 5 metrów, ale płot zagradza dostęp do prawidłowej ścieżki, Tomek akurat biegnie i z pajęczą sprawności przeskakuje płot, reszta z rowerami wraca dookoła i goni, Tomek z przodu robi mały błąd, mijamy się, gonimy, coś długo gonimy, musimy wracać i się odnaleźć. Ekipa z 2017 ucieka sporo do przodu. Powoli, powoli zmniejszamy dystans, pod Zaborowem już prawie kropki się łączą, ale masz babo plecak, albo chłopie balonik. Drugi raz „clockwise”, drugi raz rozcięta opona w identyczny sposób, dętka wychodzi i robi balonik. Na działce w Zaborowie urzęduje pewien pomocny pan psycholog, zrywa oponę z roweru dziecka, my próbujemy zerwać z naszego, ale nie potrafimy. Przyklejona jakimś cholerstwem. mamy nóż w multitoolu, Łukasz walczy z wredną oponą w szalonym pojedynku na noże, tnie się po rękach, krew leci, ja mam w głowie alarm „ktoś musi biec, ktoś musi biec” ale się nie wyrywam, bo zaczęło boleć mnie kolano, a poza tym zaczynam obstawiać zwycięstwo opony nad Łukaszem. W końcu opona zostaje zadźgana na śmierć,  ale obręcz, cała w dziwnej substancji nie wygląda dobrze. Zakładamy drugą oponę, pompujemy, nie działa, od razu dziura, trzeba to lepiej wyczyścić, od nowa, druga dętka, znowu się nie pompuje, znowu dziura od razu, masakra, trzecia dętka, ostatnia, zaborowskie komory robią sobie ucztę życia, a my wstrzymujemy oddechy, jest! działa! ponad pół godziny stania w miejscu, dramat, ale w końcu ruszamy. Rok 2017 jest już wiele kilometrów przed nami, już prawie w Lesznie.

Zdjęcia z punktów kontrolnych wysyłane z trasy do organizatora:

Po radosnych pląsach z oponą, trochę z nas zeszło powietrze, przez Kampinos lecimy z ciut mniejszą dynamiką, na dodatek dokazać postanawia Arecki. Miałem tu jeden niezrobiony kwadrat, jeden, jedyny w obszarze daleko wykraczającym poza rewir Krwawej. Po prostu kiedyś był zrobiony, ale potem poprawiono dokładność i już nie jest, a po jednego nie chce mi się jechać w środek puszczy. Wystarczy zjechać 200m z trasy i go dziabnę, strategię mam taką: będę biegł (25% szans) to wiadomo nie zbaczam, ale jak będę na rowerze i nie będzie blisko mojej zmiany biegowej to podskoczę na kwadrat. Na 1km przed odbiciem jestem na rowerze, oznajmiam Tomkowi, że pojadę lekko na bok, daje ostro gazu, robię robotę, wracam na trasę i czekam. Spodziewałem się być około 30 sekund do minuty przed ekipą, ale ich nie ma. Czyżby już śmignęli i lecą dalej? Dziwne, ale z tym świrami wszystko możliwe. Postanawiam, że czekam jeszcze minutę i gonię. Już ma ruszać w dalszą trasę, ale krzyczę jeszcze „Tomek!”. I słyszę: „Arek! Dawaj tu!”. Gdzie oni są? z boku szlaku? z tyłu? Wracam. Czekają przy kamieniu. Ołmajgad! Zdjęcie! Zapomniałem, że tam trzeba zdjęcie! Ile czekacie? 3 minuty mówi Tomek. 3 minuty i 40 sekund dodaje Luk, która ma największą siłę do ugotowania dzisiaj jakiegoś rekordu, właśnie biegł z tempem 4:00, tylko po to żeby postać sobie bez sensu pod kamieniem.

Bozia kara mnie za kwadratową obsesję coraz większym bólem kolana, z każdą zmianą jest coraz bliżej wrażenia urwania sobie nogi, w Modlinie ból jest nie do wytrzymania. O całkowicie totalnym końcu wszystkiego mówi Julek (ale to w zasadzie od pierwszego kilometra), kryzys walki z sennością ma Łukasz, Tomek bredzi jak zombie, że czuje się dobrze i może robić dłuższe zmiany biegowe. Nie ma rady jest full stop na Lotosie w Nowym Dworze Mazowieckim. Maszyna staje. Nikt nie biegnie. Jest kawa, a ja kupię coś przeciwzapalnego. Tak się nie robi, biegacz musi biec, łamiemy krwawe prawa, ale wracając do porównania z 2017 rokiem, może kawa to rzeczywiście „always good idea”. Po postoju ruszamy dobrym tempem, jest wolniej niż na początku, ale sporo szybciej niż w 2017 roku, pożeramy ogromną stratę z każdym kilometrem. Potem w 2017 roku jest awaria opony i przy Horowych Bagnach jesteśmy już blisko, równo, wyprzedzamy. Jesteśmy przed 2017 rokiem, biegniemy sporo szybciej, sprawa załatwiona! Hola hola! Nie może być tak łatwo. Trasa znowu jest dłuższa na koniec. Sporo dłuższa. Nie przecina się się już DK2 w dziwnym miejscu, tylko naokoło do Starej Miłosnej i z powrotem. Na żywo oczywiście nie wiedzieliśmy gdzie obok nas jest kropka 2017, wiedziałem za to, że w 2017 roku był czas 21:25, mój garmin pokazuje dystans do końca 5km, mój mózg liczy, że tempo 5:00 i będzie ciut lepiej. 5:00 to szybciej niż biegniemy, szczególnie moje zmiany przez ból kolana są już raczej wolniejsze. Wygłaszam swoje obliczenia i zaczynam zmianę bardzo ostro, tempo blisko 4:00, Łukasz sprawdził nową trasę, przestrzega, że będzie bardzo ciężko, od Starej Miłosnej są wydmy i piach, ale poprawia moją zmianę jeszcze mocniej, potem szatan Julek, leci sprintem jak na Piwnej Mili, znowu Łukasz, nie trzymamy sekwencji zmian, tylko zmieniamy tak jak się ułoży. 300 metrów od mety czeka fotograf, próbuje biec z nami, ale Łukasz leci tak szybko, że fotograf nie daje rady. Czas 21 godzin 20 minut. 5 minut szybciej niż 2017, czyli najlepszy czas ever w stronę zgodną z wskazówkami zegara, 5 minut wolniej niż 2018, czyli 5 minut zabrakło do najlepszego czas bez supportu.

Ostatnie moje 3 Krwawe to czasy: 21:25, 21:15, 21:20. 3 Krwawe w 10 minut. Co z tego wynika? Pewnie niewiele, poza tym, że będzie szósta. Jakby poprawić ten wynik z 2014 to nie trzeba będzie już mówić „z supportem” i „bez supportu”.

Podziękowania dla ZmianyZmiany za mega energetyczne wsparcie !

Arek Korba Arecki

Dodaj komentarz