piątek 16, Maj, 2014

Jak miło spędzić 12 godzin w Rudzie Śląskiej.

medalruda Udział w 12 godzinnym biegu w Rudzie Śląskiej był dla mnie jednym z dwóch poważnych tegorocznych startów.  Oczywiście wszystkie zawody, w których biorę udział traktuję serio, jednak, oprócz 24 godzinnych wrześniowych zmagań w Katowicach, właśnie start w Rudzie Śląskiej miał być przysłowiową wisienką na torcie. Cały cykl przygotowań, formuła treningów, czy nawet udział w innych zawodach podporządkowane były w pierwszej części sezonu właśnie rudzkim zmaganiom. Był to eksperyment, który miał dać odpowiedź, czy własne doświadczenia z poprzednich lat startów pozwolą się samemu, bez udziału żadnych zewnętrznych planów treningowych, odpowiednio przygotować, do nie ma co ukrywać, zawodów o ponadprzeciętnym stopniu trudności.

W przeciwieństwie do chociażby startu w styczniowej Zamieci, przygotowania do 12 godzinnego biegu przebiegały praktycznie bez zakłóceń. Co prawda na kilka tygodni przed startem zrobił się niezły galimatias w robocie, ale paradoksalnie, ponad 10 godzinne działania na obiektach postanowiłem potraktować jak formę przygotowania wytrzymałościowego 🙂 Powiem więcej brak możliwości wykonywania solidnych treningów w tygodniu roboczym siłą rzeczy zmusił mnie do długich wybiegań w weekendy. W ten sposób praktycznie w 40 godzin (do piątkowego późnego popołudnia do niedzielnego poranku) biegałem około 60 km w dwóch partiach: płaskiej i pagórkowatej. Co ciekawe gorsze samopoczucie odczuwałem po piątkowej płaskiej części, przy czym założenie było takie, że niedzielne pagórki muszę pokonać z średnim tempem na kilometr o kilka sekund szybszym niż podobny dystans dwa dni wcześniej. Taki model treningu praktykowałem przez ostatnie cztery tygodnie przed zawodami, dokładając co tydzień 2 km do ogólnego dystansu. W weekend bezpośrednio przed startem, tak się złożyło, że był to okres Świąt Wielkanocnych, zarobiłem w sumie 64 km i z niecierpliwością oczekiwałem jaki efekt przyniesie zupełnie innowacyjne podejście do treningów.

Parę dni tuż przed zawodami udało mi się spędzić na błogim lenistwie. Nie doskwierały żadne kontuzje, w pracy tematy poczyszczone, trawa przy domu skoszona, pogoda więcej niż przyzwoita – po prostu bajka, niemalże zacząłem sie obawiać, że coś za dobrze idzie 🙂 Dzień przed startem dziwnie spokojny, emocje są, ale jakieś wytłumione, nawet żona na zakupach nie jest mnie w stanie wyprowadzić z równowagi. Niedobrze, normalnie przed takimi zawodami irytuję sie byle błahostką, żeby nie powiedzieć chodzę po ścianach. Nawet ostatnia noc przebiega w miarę spokojnie, budzę sie zwarty i gotowy, a niewielki deszcz działa orzeźwiająco. Normalnie przy takiej pogodzie włącza mi się program meteopaty, a tu wręcz nie mogę doczekać się startu. Po drodze do Rudy zabieramy Wilka, przed nami kolejne zawody ultra, które przyjdzie nam pokonać wspólnie.

Na starcie zjawia się 94 zdeterminowanych biegaczy, którzy najbliższe 12 godzin mają zamiar spędzić na 1,3 kilometrowej pętli. Trudno tutaj mówić o malowniczości trasy, której większość biegnie miedzy blokami, zahaczając jedynie o plac przed całkiem ładnym kościołem. Dla mnie jednak powtarzalność kolejnych okrążeń to zaleta tego typu zawodów. Po pierwsze przez całe zawody wiem czego się spodziewać, po drugie nawet bez wyszukanego sprzętu jestem w stanie bardzo dokładnie kontrolować swoje tempo, po trzecie wreszcie, co kilka minut pojawia się kojący widok mojej żony, która okazała się świetnym serwismanem, nie tylko dla mnie, ale o tym później. Jak już wspomniałem pada delikatny deszczyk, temperatura koło 10 stopni, rodzinna atmosfera wśród zawodników, aż chce się biec. Chce się tak bardzo, że początkowe kilometry napieram naprawdę konkretnie. Założyłem sobie tempo na początek na poziomie 5:20 min/km, a sprzyjające, wydawać by się mogło, okoliczności sprawiają, że pierwsze okrążenia pomykam na poziomie 5:10…

DSC_0231Nic nie boli, noga podaje, tylko ścisła czołówka delikatnie się oddala. Okazuje się, że takie tempo utrzymuję praktycznie do czwartej godziny biegu. Dystans maratonu pokonuję w czasie nieco ponad 3:40 (miało być 3:50). Pierwszą dłuższą przerwę (całe 5 minut) robię po czterech godzinach i wtedy po raz pierwszy dociera do mnie, że mimo ogólnego bardzo dobrego samopoczucia, zacząłem za szybko. Niestety na korekty jest już za późno. Przez chwilę świadomość, że po 1/3 dystansu jestem na 14 miejscu pozwala mi jeszcze przez krótki moment biec dosyć szybkim tempem, ale już po upływie 5 godziny czuję, że zaczynają się poważne schody. Co gorsza rośnie temperatura i zbyt pobłażliwe traktowanie tematu przyjmowania płynów w pierwszych godzinach biegu zaczyna zbierać swoje żniwo. Co ciekawe podobny kryzys dopada Wilka, który co prawda zaczął wolniej ode mnie, ale jak sam przyznał po biegu, i tak zdecydowanie za szybko. Zresztą jego przemyślenia na temat zawodów w Rudzie Śląskiej znajdziecie poniżej mojej relacji.

Widząc na kolejnym kółku Wilka spoczywającego w rękach masującej młodzieży, postanawiam po szóstej godzinie biegu również zakosztować tych rarytasów. W połowie dystansu mam zaliczone ponad 60 kilometrów i nadzieję, że sprawne dłonie masażystek pobudzą moje obolałe uda do życia 🙂 Niestety, mimo starań dziewczyn, po spionizowaniu mojego sponiewieranego ciała nie czuję specjalnej poprawy. Do zakamarków umysłu dociera świadomość, że czeka mnie 6 godzin ciężkiej harówy. Z ręką na sercu muszę przyznać, że w tym momencie realne bieganie dla mnie dobiegło końca. Praktycznie do końca czasu zawodów poruszam się nienaturalnym krokiem, snując mentalne dywagacje na temat konsekwencji mojego masochistycznego działania. Pierwsze dni po biegu potwierdziły, że nie przypadkowo w głowie kłębiły mi się myśli o obolałych, niezdolnych do jakiegokolwiek użytku kończynach. W zasadzie dopiero trzeciego dnia po zawodach jestem w stanie w miarę normalnie się poruszać, a ból w udach czuję przez kolejnych kilkanaście dni. Wróćmy jednak na trasę. zapuszczam muzę i jak zwykle solidne kopnięcie ze strony Dezertera, Sex Pistols czy Armii odrobinę pomaga. Godziny wleką się niemiłosiernie, robić się coraz cieplej, a moja pozycja w generalce zaczyna dryfować w kierunku trzeciej dziesiątki.

DSC_4732Ostatnie trzy godziny zawodów pokonuję już przeplatając bieg elementami chodu, szczególnie, na krótkich odcinkach o nieznacznym nachyleniu pod górę.  Zresztą nie jestem w tej technice odosobniony, w zasadzie większość zawodników długimi partiami przechodzi do marszu. W momencie pokonania 100 kilometrów, które były dla mnie przed startem absolutnym minimum przyzwoitości, poprawia się nieco moje nastawienie psychiczne. Poza tym do końca zostało już niespełna 1,5 godziny i coraz bardziej dociera do mnie świadomość, że widać już światełko w tunelu, Robię ostatnią dłuższą przerwę podczas której jasnobrązowy kolor moczu potwierdza moje obawy, co do stanu nawodnienia organizmu. Mimo tego, na absolutnych oparach chęci, postanawiam ostatnią godzinę biegu pokonać jak przystało na prawdziwego mężczyznę – ze łzami w oczach 😉

Dzięki temu udaje mi się w ostatnich 60 minutach zawodów pokonać nieco ponad 10 km i awansować o trzy pozycje. Niby nic, ale z punktu widzenia kolejnych biegów cenne doświadczenie: ile bólu w bólu można znieść i jakie będą tego konsekwencje. Na jakieś pół godziny przed końcem regulaminowych 12 godzin przechodzi gwałtowna ulewa. Można odnieść wrażenie, że to niebiosa płaczą nad grupą torturujących się szaleńców 🙂 Wreszcie upragniona syrena oznajmiająca koniec! Pech, albo jak kto woli głupota, która kazała mi pędzić ostatnie pięć minut żeby zaliczyć jeszcze jedno okrążenie, skutkują zakończeniem zawodów 60 metrów przed linią start-meta. Jakby mało było wcześniejszych tortur muszę przez blisko pół godziny sterczeć w miejscu czekając na sędziego, który robi domiarówki. Gdybym przebiegł o wspomniane 60 metrów więcej byłbym załatwiony jako pierwszy zawodnik, a tak pozostaje mi tylko czekać i przyglądać się jak organizatorzy składają barierki ograniczające trasę. Do miejsca, w którym stała moja małżonka z Wilkiem docieram jako jeden z ostatnich. Gdy wchodzimy do hali, w której ma odbyć się dekoracja, większość zawodników zdążyła już wziąć prysznic, Zamieniam jeszcze parę zdań z kolegą, który zajął trzecie miejsce (wygrał poprzednie dwie edycje). Okazuje się, że on biega podczas treningów bezpośrednio przed startami nawet 180 kilometrów tygodniowo! Kosmos, tyle czasu na treningach to mógłbym spędzać jako singiel-milioner, bez obowiązków rodzinnych i zawodowych. Zresztą żeby nie być gołosłownym w tym miesiącu (czerwiec) nie sądzę żebym zrobił 180 km przez całe 31 dni, a gość tyle w tydzień?! Masakra…

Dekoracja zawodników to dla mnie już niezła katorga. Oprócz ognia w udach, kamieni w łydkach i igieł w stopach zaczynają się kłopoty żołądkowe. Z drugiej strony dobrze, że dopiero teraz. Dziewczyna, która zajęła 3 miejsce w klasyfikacji kobiet w dużej mierze dzięki pomocy mojej żony (szybka wizyta w aptece po Stoperan) ukończyła zawody z bardzo dobrym rezultatem, mimo, że miała  poważne perturbacje podobnej natury już po kilku godzinach biegu. W imprezach ultra trzeba być przygotowanym na wiele niespodzianek, ewentualnie  liczyć na życzliwość innych zawodników lub osób postronnych. Muszę tutaj dodać, że akurat ludzi związanych z tego typu bieganiem charakteryzuje niespotykana, na krótszych zawodach biegowych, empatia. Jako osoba, która ukończyła sporo różnych imprez biegowych nie waham się stwierdzić, że tyle życzliwości ile można spotkać na kameralnych, jakby na to nie patrzeć, biegach ultra nie uraczysz nawet na wielotysięcznym maratonie.

Bieg kończę na 26 miejscu w generalce, 22 wśród mężczyzn i 10 w kategorii wiekowej. Nabiegałem 112 kilometrów 557 metrów. Nieźle, chociaż po cichu liczyłem na więcej.             Z drugiej strony biorąc pod uwagę skalę błędu popełnionego na początku biegu (zbyt szybkie tempo), wynikające z tego konsekwencje w jego drugiej części (nieznany dotychczas ból ud) muszę być zadowolony.  Mam nadzieję, że za rok będzie lepiej, a przede wszystkim rozsądniej. Dodam tylko, że tegoroczny bieg był bardzo szybki, jego zwycięzca Andrzej Radzikowski ustanowił rekord Polski w biegu 12 godzinnym osiągając niebotyczny wynik 145 kilometrów 572 metrów!!! Jest do kogo równać 😉

AdamS

 

Przepis na ultraporażkę 🙂

Bieg 12-godzinny w Rudzie Śląskiej był dla mnie jednym z ważniejszych biegów zaplanowanych na ten rok, Plan główny był całkiem konkretny (100 km), plan ostrożny trochę słabszy (90 km), plan minimum: przebiec więcej kilometrów niż w wcześniej odbytych biegach (powyżej 76 km). Cóż, trzeba powiedzieć wprost: spartoliłem po królewsku popełniając wszelkie możliwe błędy i w efekcie wyrabiając tylko wariant minimalny. Spartoliłem solidnie i konsekwentnie popełniając wszelkie możliwe błędy.

Nie zawalajcie treningów przed ważniejszymi biegami. Ja zawaliłem fatalnie, trochę niechciejstwa, trochę lenistwa, pomiędzy łódzkim maratonem, a półdobówką w Rudzie Śląskiej tylko jeden solidniejszy bieg. Można mieć predyspozycje wytrzymałościowe, ale jednak braki robią swoje.

Jeśli trzymacie się jakieś diety startowej nie róbcie w niej demontażu w ostatnich dniach przed startem. Pal licho gdyby ów demontaż polegał na zmianach jednych warzyw na drugie. Gorzej jeśli z żywności wartościowej odżywczo na mniej wartościową. „Ładowanie” nie tylko węglowodanami, ale i witaminami jest ważne już przy maratonach. Przy ultra tym bardziej.

Nawet jeśli niewiele spaliście (czasem jest to czynnik niezależny) – nie pijcie energy drinków godzinę przed startem. Znam tą regułę nie od wczoraj, a i tak skorzystałem z energetyka. Oczywiście przełożyło się to na to jak szybko na początku biegu trzeba było zrobić przerwę na zwiedzanie krzaków.

Jeśli macie plan biegowy – trzymajcie się go. Jeśli pozwalacie sobie na jego przekraczanie róbcie to z głową. Planowałem pierwszą godzinę biec 10 na godzinę, a potem zejść do 9 km/h i co kółko robić chwilę szybkiego marszu. Tymczasem na początku dałem się zasugerować tempu innych biegaczy i ruszyłem solidnie ponad 11 km na godzinę – i tak przez prawie trzy godziny, przerwy na marsz też przyszły dużo później niż miały być. Dramatycznie przełożyło się to na stratę tempa w późniejszych godzinach.

Jeśli macie kontuzje – przygotujcie się na nie. Oczywistość niby. Teoretycznie kontuzja kolana, którą kiedyś przeszedłem (łąkotka, więzadło) jest zaleczona, ale była na tyle spora, że na każdym dłuższym biegu powinienem się spodziewać, ze się odezwie. No i odezwało się, a stabilizatora nie miałem. Co prawda Adam miał w samochodzie własny, ale niestety zbyt usztywniony jak na moje potrzeby, więc trzeba było poradzić sobie bez tego.

Mało błędów? To jeszcze przypadek dodatkowy – niby problem z sutkami ocierającymi się o koszulkę do tej pory był dla mnie nieco abstrakcyjny. Niby kiedyś po biegu coś tam lekko poczułem, ale tyle co nic. A tu pech – w któreś kolejnej godzinie zaczęło się u mnie lekkie odwodnienie, a że sucha skóra ociera się o materiał mocniej to trzeba było zrobić przerwę na szukanie plastrów i nakładanie bandaża zabezpieczającego je przed zsunięciem się na pocie.

Na dobitkę na koniec odwodnienie zaczęło postępować mocniej, około godziny przed końcem oddałem chip, bo czułem, że kontynuacja będzie możliwa, ale kosztem sporego bólu głowy następnego dnia. Akurat objawy odwodnieniowe znam aż za dobrze, zwykle zabezpieczam się przed nimi właśnie odpowiednim żywieniem przed startem – tutaj jak wspomniałem sprawa zawalona.

Suma sumarum wyszło z tego 82 kilometry – mimo że apetyt był znacznie wyższy. Całość brzmi jak „paluszek i główka”, ale całość nie ma na celu znalezienia wymówki. Bieg uważam jednocześnie za porażkę (dystans krótszy niż zaplanowany) i sukces (dla mnie najwięcej km w jednym biegu). Powyższa tyrada to takie samobiczowanie, częściowo, żeby samemu lepiej pamiętać na przyszłość na co uważać przed ultramaratonami, częściowo może komuś się przyda jako lista „czego unikać” na początkach ultra (dla mnie to dopiero trzeci bieg ponadmaratoński).

Jedno jednak trzeba powiedzieć: cała impreza była dobrą zabawą i bez względu na błędy i ich skutki warto było startować – polecam każdemu, kto ma już za sobą zwykły maraton 🙂

Wilk