wtorek 6, Grudzień, 2016

160 na Raty

IMG_0856O 160-tce dowiedziałam się przypadkiem, przed jesienną edycją w 2015r. Pojechaliśmy wtedy z mężem i synem na rekonesans. Przebiegłam maraton, pomyślałam, że mogę sprawdzić, jak biega się w górach. Z uwagi na duży szacunek do górskich klimatów, najpierw chciałam popatrzeć- na warunki, pierwszy śnieg i dobiegających do mety zawodników. I poszło. To było coś!


Na edycję wiosenną stawiłam się już jako wolontariusz, byłam w środku akcji i czułam emocje,
które kazały skakać w miejscu. Pobiegałam też następnego dnia w paskudnym deszczu
treningowo, żeby popatrzeć na trasę.
Dopiero trzeci kontakt ze 160-tką to był start. Wiedziałam, że to trudny bieg, ale już po dwóch
maratonach i kilkunastokilometrowym biegu górskim czułam się pewniej i nabrałam odwagi. To wkońcu „tylko półmaraton”. O, ja biedna, nieświadoma…
Jestem szczęściarą – do Ustronia przywlekłam, oprócz moich żelaznych kibiców- męża i syna,
także siostrę z całą rodziną i przyjaciółkę z synem. Tyle osób zobowiązuje.
Nerwa łapałam jeszcze przed wyjazdem z Warszawy. Pochorowałam się i miałam dwutygodniową przerwę w bieganiu. Budziłam się w nocy i dostawałam małpiego rozumu- zamarznę na trasie, zgubię się i odnajdę za granicą, nie dobiegnę, bo już przecież nie pamiętam, jak się biega. Światło poranka dodawało trochę otuchy, ale gdy dojechaliśmy do biura zawodów, miałam nietęgą minę.Odebrałam pakiet, wystraszona. Miałam w planach te 2 km od pensjonatu do mety przetruchtać w ramach rozgrzewki, ale jak mój „chłop domowy” otworzył oczy, spojrzał na mnie i zdecydował, że może lepiej dojechać samochodem, byłam mu wdzięczna za uproszczenie porannych przygotowań.

160r1Odprawa- lęk zmniejszył się. Była już tylko adrenalina, związana z uwagami Artura K., warunkami na trasie i namacalnym dowodem, że to JUŻ- Mistrzunio właśnie dobiegł na metę!
Na starcie byłam skupiona. Po zapozowaniu do fotki na fejsa widziałam tylko trasę przed namiprosta obok kolejki i chwila prawdy- pierwsze podejście. Po tych dwóch tygodniach nieźle się zasapałam na początku, ale po wyrównaniu oddechu szło mi się bardzo dobrze. Pilnowałam się, żeby nie ulegać wyprzedzającym mnie szybkościowcom, bo chciałam dotrzeć do mety.
Po bardziej poziomym odcinku pierwszy zbieg- jak ostrzegano- kamienie, liście, grząskie podłoże.
Początkowo asekuracyjnie trzymałam się spokojnego drobienia, ale potem już odważniej puściłam się biegiem. I to był ten moment, kiedy poczułam radość z biegania. PO TO TAM BYŁAM.

IMG_0854
Na w miarę płaskim kolejnym odcinku trzymałam się chłopaków, którzy wyraźnie biegli w parze, ale musieli zatrzymać się, więc dotarłam do ultrasa, który spokojnie pokonywał trzecią pętlę. Bardzo miło mi było, że miał ochotę jeszcze gadać. Nawet mocno porzuciliśmy temat biegania, ale wątek urwał się nam na ostrym podbiegu. Miałam jeszcze siły, więc szorowałam w górę, zostawiajac Piotrka nieco za sobą. Potem pamiętam w dół- w górę- słońce i śnieg- w dół- biegło/szło mi się dobrze, spokojnym tempem, ale skutecznie, na zbiegach nawet myślałam, że jestem szybka jak wiatr, ale czułam coraz większe zmęczenie.
Na punkcie żywieniowym ciągle miałam pałera. Wolontariusze byli cudni. Ja byłam dumna, że
jestem wsród tych, o których jeszcze niedawno myślałam: „mocarze”. Wypiłam dwie porcje wodybyłam przeszczęśliwa, że przydał mi się nabyty specjalnie na tę okazję kubeczek- i wciągnęłam pomarańczę. Wybór jedzenia był duży, ale miałam swój wegański żel, więc nie traciłam czasu na pytanie o skład zupy- bo po co interesować się tym wcześniej?- pochłonęłam żel i poleciałam. Tzn wybiegłam z punktu i oniemiałam. Przede mną stała pionowo nartostrada, wdrapywali się na nią kolejni śmiałkowie, którzy zamieniali się w pająki i znikali we mgle na samej gorze. Nie wiedziałam, czy na szczycie, bo końca nie było widać. Powoli zaczęłam taszczyć się za nimi. Z natury jestem raczej energiczna, więc szybko przebierałam nogami, co kończyło się nieuchronnie chwilami na przerwy. Trwało to i trwało, wyprzedził mnie szybcior, na końcu wyciągu czekający na kumpla, który mial mnie wyprzedzić jeszcze nie raz, pogadałam z chłopakami, mierzącymi się z trasą Poniwca, i sama usłyszałam swój głos, rozwiewający nasze wspólne wątpliwości- „nie, najgorsze podejście jeszcze przed nami”. Z ulgą przywitałam szczyt.
Dalszy kawałek był raczej turystyczny, cieszyłam się, że może trochę odpocznę. Znowu
zaczepiłam długodystansowca i podbudowana- jako półmaratończyk powinnam być świeża i
szybka- potruchtałam dalej. To już był etap trasy, który znałam z treningu. Byłam tak blisko mety,wydawało mi się, że jeszcze chwila i ostatnie podejście. To początkowo dodało mi sił. Machnęłam chłopakom, którzy odpoczywali już po biegu i wyszczerzyłam się do zdjęcia. Na zbiegu znowu poczułam się szybka. Nawet kogoś wyprzedziłam, ale zbieg wydłużał się niemiłosiernie jak balonówka w dziobie mojego syna. Pierwszy raz pomyslałam: „niech to się już skończy”, bo czwórki paliły ogniem. Jeszcze biegłam. Trasa była podobna do ostatniego zbiegu, który pamiętałam z kwietnia, ale nie byłam pewna, czy to już ten kawałek. Mój numer tkwił w majtkach, bo rozerwał się na wyciętej przeze mnie dziurze i zabezpieczyłam go w ten cudowny sposób przed zagubieniem. Sprawdzając, czy tkwi na swoim miejscu, spytałam biegnącego obok chłopaka, ile do końca. Zrzedła mi mina- zanim dotrę do ostatniego wbiegu, jeszcze jedno podejście przede mną. Wytargałam numer z majtek i popatrzyłam na ostry stożek- to jakaś niewielka górka. „Szybko pójdzie”. I tu zaczęła się moja gehenna. Każdy krok tego podejścia bolał. Często zatrzymywałam się, nie wytrzymując tempa, które sama sobie narzuciłam. Gdy łapałam oddech, patrzyłam na dwójkę przede mną- cierpieli na pierwszy rzut oka podobnie. Zaczęłam kląć. Wiedziałam, że to jest etap, na którym dotrę do mety choćby i bez nogi, ale ile to jeszcze miało trwać? Zaczęłam mówić do siebie, że dam radę i zaraz koniec tego potwora przede mną, ale potwór nie kończył się. Wyszło słońce, które może miało mi pomoc, ale nie byłam w stanie ucieszyć się. Patrzyłam w góręi czekałam tylko na koniec. I gdy już tam wczłapałam, dotarła do mnie przewrotność tego, kto tę trasę wykombinował. Przed moimi oczami stał budynek wyciągu, koło którego była meta pamiętałam ją z ubiegłego roku, prawie ją widziałam!- i musiałam stoczyć się na lewo, ostro w dół, po kamieniach lub ślizgawce z trawy, do wyboru, aby zobaczyć z dołu Królową Czantorię. To był ten zbieg, który pamiętałam. Nogi odmawiały posłuszeństwa, bolało mnie prawe udo, które swego czasu miałam kontuzjowane, ale musiałam sturlać się na dół. Nie wiem, czy u mijającego mnie Ultrasa błąkał się uśmiech na twarzy, gdy mijał mnie, schodzącą tyłem dla odpoczynku, czy to tyko moja nadwyrężona głowa robiła mi figle. Potwornie zmęczona dobiłam do ostatniego zakrętu, domagałam się jeszcze, żeby siedzący na płocie ludzie zanotowali mój numer- wytaskany z bielizny, oczywiście, ale oni tylko machnęli ręką w kierunku wyciągu. Znaczyło to- schody do nieba przede mną. Zjadłam drugi żel i nabrałam sił. To ostatnia prosta. Miarowo, biorąc przykład z Ultrasa przede mną, powoli stawiając kroki, parłam do przodu. Najpierw gówno mnie obchodziły krzyki, dopingujące nas z krzeseł. Było mi ganz egal. Nawet nie chciałam patrzeć w górę, bo tamci już mieli ten etap dawno za sobą. Gdy zatrzymywałam się co dłuższą chwilę, z satysfakcją patrzyłam, ile już za mną. Rozdzielałam drogę na kolejne małe etapy i cieszyłam się z tych Everestów. Gdy dotarłam do ostatniego odcinka przed wyjściem z lasu, nawet odmachałam kibicowi na wyciągu. Zaczynałam się cieszyć, że to zaraz.

160r2
ZARAZ? To dlaczego znowu nie mogłam za nic osiągnąć tego punktu? Na górze majaczyły
sylwetki- poznałam syna i jego kumpla, ale nie byłam w stanie zareagować na ich widok. Przy
końcu stromizny Kajtek pokazał mi linę, która miała pomóc, ale postanowiłam nie ubrudzić rąk. Do mety pozostały czyste- ani razu nie wyrżnęłam, choć robię to często w dużo łatwiejszych
warunkach. I już tylko polana przed metą. TYLKO?? Ja pitolę, jaka ona wielka. Dzieci kręciły się
wokół, miałam ochotę je zbić, żeby zeszły mi z drogi. Coś nadawały, ale tylko odmrukiwałam
niewyraźnie. Czołgałam się. Wypatrywałam tej mety, ale jej q nie było widać. Klęłam w myślach na czym świat stoi. Wszystko mnie bolało. Podbiegła moja siostra- zaklęłam. Podszedł mój mąż zaklęłam.
Ktoś z aparatem proponował, żeby wszyscy przybili mi piątkę- co to q za pomysł, niech
się ode mnie odpieprzą. Ja chcę do domu! Nie wiem, kto mi zakładał medal na szyję. Kręciło mi się w głowie, więc przytrzymałam się jegoniebieskiej kurtki- wybacz mi, proszę, dobry Człowieku. Dopiero teraz widzę na zdjęciu, że byłam trudna do poznania. Chciałam wyeksponować koszulkę Vege Runners, ale zapomniałam. Przepraszam, Drużyno. Wyeksponowałam tylko wydobyty z czeluści spodni numer- chciałam za wszelką cenę być klasyfikowana.
Z perspektywy? Było cudownie. Było ciężko, ale tak miało być. Półmaraton? Jaki q półmaraton?
Toż to zamach na moje życie! Ale było warto. Dla klimatu całej akcji, dla ludzi, których spotkałam, dla gór- oczywiście. Dla satysfakcji, że przecież wiadomo było, że dam radę. Dla pomarańczy na Poniwcu i deszczu w czasie rozmowy z Piotrkiem. Dla czwórek, które po pięciu dniach boleśnie przypominały: „przebiegłaś 160- tkę”.
Siedzę w domu i oglądam kolejne zdjęcia. Jestem szczęśliwa. Wrócę tam.

Olga Wróblewska