niedziela 2, Luty, 2020

Zamieć 24h – raz na wozie, raz pod wozem

Zamieć 24hW euforii i w marazmie, w tłumie i w samotności, w promieniach słońca i ciemnościach nocy, człapiąc pod górę i gubiąc nogi podczas zbiegów w dół. Na Zamieci 24h skosztować można krańcowo odmiennych stanów (ultra)świadomości, które niezwykle precyzyjnie kondensują się tu i teraz – na „zaledwie” 13,5-kilometrowej (ale pokonywanej po wielokroć) pętli i w czasie jednej tylko doby. Ostatni weekend stycznia, kiedy zwyczajowo organizowana jest Zamieć, mam już zarezerwowany na co najmniej kilka następnych lat!

Jak zmienna bywa Zamieć, tak różne nastroje towarzyszyły mi podczas dwóch edycji, w których dotychczas brałem udział. W roku ubiegłym była to radość z dotarcia do mety i osiągnięcia przyzwoitego rezultatu, zaś w obecnym niedosyt z powodu przedwczesnego przerwania rywalizacji i podziw dla naszych kolegów z klubu Vege Runners, którzy wywalczyli 2. miejsce w sztafecie. Pewne jest, że kolejne Zamiecie nieraz mnie jeszcze zaskoczą, bo choć jest to ultramaraton w pigułce, to jednak zima i góry są zupełnie nieprzewidywalne.

W roku 2019 na Zamieć jechałem jako świeżak – bez większego doświadczenia w biegach ultra (co zresztą nadal nie uległo zmianie), z nikłą znajomością trasy (wcześniej udało mi się tylko raz przebiec ją w ramach rekonesansu), nawet bez zaklepanego noclegu. We wszystkich zdałem się na Konrada, mojego partnera w sztafecie, dla którego był to już czwarty bodaj występ, dzięki czemu wiedziałem, że nie zginę. Gdy okazało się, że miejsc na sali noclegowej jest zaskakująco mało, Franc wykonał dwa telefony i już mieliśmy zabukowany pokój sto metrów od startu!

Zamieć 2019 trudno było nazwać biegiem. Była to raczej mozolna wspinaczka w głębokim – czasem po pas – śniegu na Skrzyczne, a następnie zsuwanie się, potykanie i staczanie wąskimi, zlodowaciałymi rynnami prowadzącymi nas w stronę Szczyrku, gdzie wymieniałem się z Konradem wirtualną pałeczką. Z tamtego startu pamiętam ogromne zmęczenie, które towarzyszyło mi przy każdorazowym osiągnięciu półmetka okrążenia (w sumie zawitałem na nim 4 razy), ból powodowany przez uderzające w twarz ostre jak igły płatki śniegu miotane przez wiatr na szczycie Skrzycznego, siniaki na Achillesach, które sam fundowałem sobie masochistycznymi kopnięciami podczas zbiegania, a przede wszystkim rosnące z godziny na godzinę znużenie. Ale żeby nie zapachniało nihilizmem – była też postartowa euforia, bajkowe, tonące w śniegu krajobrazy, świetna atmosfera wśród zawodników i organizatorów, niezwykły klimat zimowej, groźnej nocy w górach i wreszcie radość, że to już koniec, a my wykonaliśmy kawał dobrej (oczywiście nikomu niepotrzebnej) roboty.

Decyzji o starcie w roku 2020 nie musieliśmy podejmować, bo sama się podjęła i o sprzeciwie nie było mowy – na tegorocznej Zamieci po prostu nie mogło nas zabraknąć! Wraz z naszym duetem do Szczyrku wybrały się jeszcze trzy zespoły Vege Runnersów (jeden męski i dwa mixy) napędzane wysokogatunkowym biopaliwem. Rzecz oczywista większość z nas zamieszkała razem we wspólnej kwaterze, w której drzwi się nie zamykały, bo gdy jedni biegli, drudzy odpoczywali, uzupełniali kalorie, przebierali się w suche ciuchy, a czasem nawet drzemali – każdy oczywiście w zgodzie z własnym rytmem i strategią walki.

Ekipa VR na starcie biegu Zamieć 24h

Zamieć 2020 rozpoczęła się mało optymistycznie – od niepokojących informacji o zasłabnięciu na trasie uczestnika Zawieruchy (krótszego, 27-kilometrowego biegu, który rozpoczął się rano). Później okazało się, że był to zawał, a życie biegacza uratowała natychmiastowa interwencja innych zawodników, którzy wezwali pomoc i przystąpili do reanimacji. Gdy było wiadomo, że nieszczęśnikiem zajmują się już lekarze, z godzinnym opóźnieniem ruszyliśmy do 24-godzinnego boju.

Choć śniegu nie brakowało, w odróżnieniu od ubiegłego roku trasa tym razem pozwalała biec znacznie chyżej, a momentami wręcz – zwłaszcza przy zbiegu ze Skrzycznego – stanowiła całkiem ubity trotuar. Biada jednak temu, kto popuścił wodze fantazji i pozwolił sobie na chwilę dekoncentracji bądź nierozwagi – lód, dziury, kamienie i korzenie szybko przypominały o sobie, fundując zawodnikom w najlepszym razie upadek, a w najgorszym – wizytę u ortopedy.

Tak niestety na 4. okrążeniu naszego teamu zakończyła się biegowa przygoda Konrada, który nieopatrzenie postawił stopę na luźnym kamieniu i boleśnie skręcił kostkę. Mając do wyboru czekanie na GOPR-owców lub powolne schodzenie do bazy, wybrał to drugie, zaliczając kilka kilometrów mało przyjemnego spaceru w egipskich ciemnościach. Spuchniętą kostkę obejrzeli ratownicy w bazie i wysłali nas na SOR do Bielsko-Białej, skąd wróciliśmy o 2.30 z „radosną” wiadomością, że na szczęście nic nie jest złamane, ani zerwane. Rywalizacja dla nas jednak się zakończyła i bez protestu oddaliśmy się w objęcia Morfeusza, z których co pewien czas wyrywało nas pojawianie się w kwaterze upiorów: Łukasza i Julka. Chłopaki przyjechali do Szczyrku wytrenowani, w gazie i z ambicjami na wysokie lokaty, więc parli do przodu bez zawahania, od czasu do czasu tylko narzekając na swój marny los i zbyt krótki czas odpoczynku, oznaczający ni mniej ni więcej znakomity bieg partnera. Po pewnym czasie umocnili się na znakomitej drugiej pozycji w klasyfikacji sztafet męskich, a z naszej perspektywy pierwszej, bo szybciej od nich biegli tylko zawodowcy: Wojciech Probst i Szymon Nikiel, którzy od startu nabijali w zawrotnym tempie kółka, rywalizując głównie z czasem i rekordem trasy.

 

Po rannym przebudzeniu się na „otarcie łez” pobiegłem jeszcze jedno okrążenie, które system pomiarowy i tak mi nie zaliczył, ale nie miało to znaczenia, bo widok chmur u moich stóp i wyłaniających się z mgieł szczytów rozświetlonych promieniami słońca był najwspanialszym prezentem na pożegnanie. Z Zamiecią rozstawałem się z uczuciem żalu i nawet nie bardzo zmęczony po zaliczeniu trzech ledwie kółek z hakiem, za to pełen podziwu dla postawy pozostałych Vege Runnersów, zwłaszcza Julka i Luka. Każdy z chłopaków przebiegł w niecałe 12 godzin po 81 km w trudnych, górskich warunkach, jednocześnie pokonując w pionie prawie 5000 metrów! Będąc naocznym świadkiem ich wyczynu, mogę tylko współczuć tym, co uparcie twierdzą, lekceważąc przy tym krzywdę zwierząt, że bez schabowego na obiad sił do pracy nie mają. Superfajnie być częścią ekobandy, która w restauracji po zawodach zgodnym chórem zamawia pizzę bez mięsa, i jeszcze domaga się wyrzucenia z niej sera! Vege Runnersi wymiatają!

„Mądrości” Skundlonego:

  1. Zamieć – jak każdy zimowy bieg – da się przebiec w standardowym obuwiu terenowym. Z takiego korzystałem podczas pierwszej edycji i na pierwszym kółku w tym roku. Później pozwoliłem sobie na eksperymenty. Drugą rundę zaliczyłem w rozpadających się Salomonach Speedcross Pro (badziewie jakich mało!), których podeszwę uzbroiłem we wkręty z Castoramy (podobny patent zastosowali zresztą Julek i Luk; opis przeróbki wkrótce na Skundlony.pl). Biegło mi się o wiele lepiej i pewniej – zwłaszcza na lodzie i stromiznach. Trzecie kółko leciałem treningowo w Icebugach pożyczonych od Konrada (choć bałem się klątwy skręconej kostki), które są fabrycznie wyposażone w kolce. I to według mnie jest strzał w dziesiątkę w przypadku górskich biegów po śniegu i lodzie! Czułem się, jakbym biegł po tartanie, bez kłopotu utrzymując równowagę nawet w najtrudniejszych momentach trasy. Oba warianty – kolców własnej roboty i butów fabrycznych – polecam bez wahania. Nie wypowiadam się natomiast na temat biegania w raczkach czy nakładkach antypoślizgowych, które stosowali inni zawodnicy, gdyż ich rozwiązania nie miałem okazji wypróbować, ale i niespecjalnie jestem przekonany do tego pomysłu.

  2. Zamieć to specyficzny ultramaraton – po około 1,5-2,5 godzinach biegu wracasz się na start i jeśli rywalizujesz w parze, otrzymujesz tyle samo mnie więcej czasu na odpoczynek. Los sprawił, że znaleźliśmy kwaterę blisko strefy zmian, która pozwala w komfortowych warunkach zjeść, przebrać się, zdrzemnąć, wysuszyć ubrania, a nawet wykąpać w przerwie (Luk brał prysznic po każdym kółku i bardzo sobie chwalił). Polecam takie rozwiązanie, choć oczywiście korzystać można również z pomieszczeń udostępnionych przez organizatora.

  3. Zamieć można pobiec samemu lub w sztafetach (męskich, żeńskich bądź mieszanych). Jestem pełen podziwu dla solistów, zwłaszcza tych którzy napierają przez pełne 24 godziny, utrzymując tempo niewiele mniejsze od zawodników ze sztafet. Zwycięzca wśród mężczyzn – Szymon Biel – pokonał aż 10 okrążeń, czyli w sumie 135 km (przy okazji „wspinając się” na Mt. Everest). Najlepsza kobieta – Beata Blaszke – zaliczyła 7 kółek, czyli prawie pełne 100 km! By podjąć się takiego wyzwania, trzeba mieć żelazną kondycję i doświadczenie, bądź podejść do tego na lajcie, czyli zakładając po drodze dłuższe przerwy na wypoczynek lub sen. Osobiście polecam jednak start w sztafecie – bieg nie jest wówczas tak wyniszczający dla organizmu, fajnie mieć wsparcie partnera z zespołu, a rywalizacja z pozostałymi teamami wydaje mi się ciekawsza ze sportowego punktu widzenia (ale to moja własna opinia).

  4. Spiesz się powoli! Jeżeli nie należysz do „prosów”, warto wciąż powtarzać to sobie jak mantrę, bo przerywając rywalizację przedwcześnie (z różnych powodów, np. fizycznego zmęczenia, wypalenia psychicznego, braków sprzętowych czy kontuzji), na koniec i tak prawdopodobnie zostaniesz wyprzedzony przez zawodników poruszających się wolniej, których ominęły jednak kryzysy.

  5. Kompaktowa trasa Zamieci jest zwodnicza i wydaje się, że można ją przebiec „na lekko”. Trzeba jednak pamiętać, że są to prawdziwe góry, na dodatek w okresie zimowym, które nie wybaczają złego przygotowania. Odpowiedni ekwipunek (kolce lub raki, kije, zapas wody i jedzenia), dobre wytrenowanie, szlak wgrany w zegarek, naładowana komórka z aplikacją „Ratunek”, czołówka – wszystkie te elementy mają niebagatelne znaczenie i mogą zadecydować o Twoim zdrowiu, a nawet życiu. A najważniejsze z nich to zdrowy rozsądek i pamięć o innych zawodnikach na trasie, którzy mogą potrzebować Twojej pomocy.

Zamieć 24h 

Zamieć – kilka uwag dla debiutantów

A teraz coś z punktu widzenia prawdziwej świeżynki na trasie tego legendarnego biegu. Legendarnego – bo dla mnie od początku mojej biegowej przygody było to wydarzenie, z którego każda zasłyszana historia była tak bajkowa jak jednorożce, które były dla mnie tak samo realne, jak to, że po oblodzonych szlakach można zbiegać nocą w starych asfaltówkach z wkręconymi śrubkami. Ale zacznijmy od początku. O biegu 24-godzinnym, w którym uczestnicy biegają w środku zimy w kółko po górach, usłyszałam od zająca, biegnąc swój pierwszy półmaraton zaledwie kilka lat temu. Historię tę opowiadał na pocieszenie, gdy mały podbieg na asfaltowej trasie okazał się zabójczy dla całej grupy, którą prowadził. Myślałam wtedy chyba, że żartuje lub wyolbrzymia. Bo jak można biegać przez 24 godziny bez snu? I jak można biegać w nocy po górach i to jeszcze w zimie? Co z jedzeniem? Co ze snem? Co z zimnem? I jak biegać po lodzie?

A później usłyszałam o Vege Runners…

Te trzy kropki na końcu ostatniego zdania zawierają krótką historię o tym, jak w krótkim czasie można zmienić wszystko, co wiedziałam na temat biegania, choć nie było tego dużo. Swój pierwszy bieg górski zaliczałam zaledwie pół roku temu, więc zimowe biegi nadal wydawały mi się absolutnie przedziwnym pomysłem. Pod koniec listopada, siedząc na Veganmanii w Warszawie, wspomniałam o moim marzeniu biegania zimą na Skrzyczne Andrzejowi i nie minęły doba, gdy widnieliśmy na liście Zamieci jako drużyna „Vege Runners – 1, 2 kółka…” – nazwa zgodna z biegowymi planami.

Wyposażenie na bieg

Listę wyposażenia obowiązkowego potraktowałam jak listę świątecznych zakupów, dorzucając do niej kilka pozycji (w tym śrubki ze sklepu… metalowego) po spotkaniu z Julkiem i Łukaszem, na którym ponad połowę czasu nie wiedziałam, czy chłopaki sobie ze mnie żartują, czy mówią na serio. Po świętach udało nam się raz przejść „prawie” całą trasę, ale głęboki śnieg okazał się dużo przyjemniejszym kompanem zbiegów niż oblodzony strumyk, którego nawet wtedy nie widzieliśmy pod grubą warstwą śniegu.

Strategia na bieg

Nie mieliśmy przygotowanej żadnej strategii na Zamieć, jedynie uzgodniliśmy, że Andrzej, który każde okrążenie pokonywał zdecydowanie szybciej, zaczynał pierwszy, tak, żebyśmy obydwoje, mieli szansę przebiec po jednym kółku za dnia. Jednak opóźniony start spowodował, że większość pierwszego zbiegu robiłam już po zachodzie. Nigdy wcześniej nie biegałam po górach w nocy. Okazało się to jednak całkiem przyjemne. Słaba czołówka działała dla mnie jednak idealnie oświetlając tylko 3 kolejne kroki przede mną, a jak się okazało rano, naprawdę lepiej było nie widzieć czasem co dalej. Moja strategia na przetrwanie biegu była prosta, skupić się na tym ile razy Łukasz i Julek wyminą mnie w trakcie kółka i się nie przewrócić. Gdzie nie mogę zbiec, to mogę zawsze zjechać na tyłku. Niestety razem z upływem godzin było to coraz cięższe, a śruby wkręcone w podeszwy przestały zupełnie pomagać. Po trzecim kółku zadzwonił do mnie Andrzej, że dla niego będzie to już ostatnie kółko. Ostatecznie rozwiązało to mój dylemat, czy pomimo bolącej piszczeli, na którą niefortunnie upadłam, wychodzić, aby zmierzyć się z kolejnym nocnym okrążeniem, a raczej dało mi wymówkę, by przesunąć bieganie kolejnego kółka w czasie do rana.

Zamieć 24h

Bieganie za dnia okazało się dla mnie trudniejsze niż myślałam ale wynagradzały to niesamowite widoki na Tatry. Na podbiegu pod schronisko Łukaszowi udało się wyminąć mnie kolejne dwa razy, co tylko upewniło mnie, że kości tych chłopaków zbudowane są z adamantium, a stawy z vibramu. Julek i Łukasz wnieśli flagę Vege Runners na scenę i zajęli fenomenalne drugie miejsce, a ja wróciłam do domu z zapuchniętą nogą i przekonaniem, że moja przygoda z Zamiecią dopiero się zaczęła.

Zamieć 24h

Ps. Do mądrości Skundlonego, chciałam dodać, że organizatorzy zadbali o to, żebyśmy mieli co jeść w bazie. Było ciepło i smacznie: do wyboru pomidorówka, ziemniaki, makaron i sos z warzywami plus daktyle i orzechy, na trasie jednak przyda się zabrać coś do jedzenia i picie. A moja rada dla nowicjuszy: Podejść do tego jak do zabawy i dać z siebie wszystko. Nie wiadomo, co się wydarzy na trasie, jaka będzie pogoda, a i tak w ciągu 24 h warunki mogą zmienić się diametralnie. Najlepiej jest więc zapakować ze sobą wszystko i być gotowym, ze i tak wasze plany ulegną całkowitej zmianie, a wam pewnie czegoś będzie brakować. Natomiast ta cudowna atmosfera w punkcie, widoki na trasie i świadomość, że jest częścią czegoś tak szalonego wynagradza zupełnie wszystkie niedogodności. Kto raz spróbuje Zamieci, będzie tam wracać co roku!