piątek 23, Listopad, 2012

Gorąco jak w listopadzie

„Yes, you Cannes, it’s very Nice” – takim hasłem  reklamuje się nadmorski maraton Nicea – Cannes. Slogan ten to strzał w dziesiątkę.

Do południowej Francji lecę z myślą, że wystartuję tam  dla czystej przyjemności przebiegnięcia się porośniętym palmami, skalistym wybrzeżem ciepłego morza, z widokiem na szczyty nieodległych gór.

Śniadanie po arabsku

Nie nastawiam się na życiówkę, no bo i po co? Wiem przecież, że wybrzeże jest pagórkowate, a dopiero co przebiegłem maraton w Poznaniu, gdzie poprawiłem swój czas sprzed roku o 20 minut, omal nie łamiąc trzech i pół godziny. Zresztą zawody to tylko jeden z punktów wizyty w słodkiej Francji. Chcemy pozwiedzać tamtejsze miasta, nacieszyć się brzmieniem francuskiego języka, ciepłą wodą morską i ciepłym powietrzem w kojarzącym się przecież z jesiennym chłodem listopadzie.  Mamy też nadzieję na popróbowanie francuskiej kuchni. Niestety, tamtejsze knajpki okazują się wyraźnie droższe od tych włoskich czy niemieckich. Nastawiamy się więc na kupowanie jedzenia w supermarketach. Niestety i tu spotyka nas pewne rozczarowanie – nigdzie nie możemy znaleźć lodów na bazie mleka sojowego i ryżowego, które tak nam smakowały we Włoszech. Trafiamy za to na inny wegański smakołyk – przyprawiony po arabsku kuskus z oliwą i warzywami. Wystarczy go zalać sojowym jogurtem, ułamać do tego kawałek pieczywa i śródziemnomorskie śniadanie gotowe!

 

Trotyl został w Polsce

Ponieważ Karolina zna francuski, na ulicy chętnie bierzemy wszystkie darmowe dzienniki, które wciskają nam do rąk gazeciarze. Do tego w pokoju, w naszym hoteliku mamy telewizor. Nie jesteśmy więc odcięci od świata, za to z przyjemnością konstatujemy, że zostaliśmy skutecznie odcięci od polskiego piekiełka. We Francji nikogo jakoś nie interesuje, co Kaczyński ma do powiedzenia na temat trotylu w Smoleńsku. Francja żyje realnymi problemami. Dziennikarze i eksperci dyskutują o wyborach w USA, ubożeniu społeczeństwa i o legalizacji małżeństw homoseksualnych. Przeważają opinie, że legalizacja ta to dobry pomysł, który może się przyczynić do osłabienia w społeczeństwie homofobicznych stereotypów. Jeżeli zaś chodzi o biedę, to nie musimy słuchać uczonych w piśmie, bo sami widzimy licznych żebraków na ulicach. W kraju bogatszym od Polski, gdzie w centrum miasta wystarczy wyciągnąć rękę, by zerwać z drzewa dojrzałą mandarynkę!

 

Nadmorska Promenada Anglików to raj dla biegaczy. Fot. Karolina Rzeźnik

Biegnij jak Anglik

Tymczasem nadchodzi dzień zawodów. Mamy 17-18 stopni i pochmurne niebo. Mży, więc biorę czapeczkę. W maratonie i wszystkich biegach towarzyszących bierze udział około 12 tys. osób. My, maratończycy startujemy w Nicei. Kiedy pada wystrzał, momentalnie przestaje padać. Słynna Promenada Anglików, którą biegniemy, jest szeroka, pomimo to z trudem przebijam się przez gęstą ciżbę. W tym momencie już wiem, że jednak chcę zrobić życiówkę. Mam na sobie koszulkę Vege Runners, a to przecież zobowiązuje! Dość szybko wyprzedzam pacemakera z chorągiewką, na której widnieją cyfry „3:30”. Od tej pory staram się biec w mniej więcej stałej odległości przed nim. Równym tempem przemieszczamy się przez kolejne nadmorskie miasteczka – w sumie na trasie pomiędzy Niceą a Cannes jest ich pięć. W niektórych miejscowościach robimy skomplikowane zawijasy, dzięki czemu tubylcy mają szansę dłużej nas dopingować.

 

Wbrew moim obawom, podbiegi nie są jakoś specjalnie wykańczające. Tylko w połowie trasy musimy pokonać strome, niemal górskie zbocze, na szczęście dość krótkie. Za to bliżej Cannes podbiegi są łagodniejsze, a zbiegi długie. Bardziej niż stromizny przeszkadza mi gorąco – cóż, nie da się ukryć, czapeczka grzeje. Na szczęście nagrodą za trud są ładne widoki – lazurowe morze z białymi grzywaczami fal, najpierw kamieniste, a potem piaszczyste plaże i palmowe zagajniki. Widoczki widoczkami, jednak na 35. kilometrze czuję się już mocno zmęczony i dopuszczam myśl, że facet z chorągiewką w końcu mnie wyprzedzi. Pocieszam się tym, że pacemaker biegnie na czas brutto, więc i tak powinienem swoje upragnione trzy i pół godziny złamać. Pomimo to dzielnie nie daję się wyprzedzić. Jak się potem okaże – bardzo słusznie.

Pomarańcze i mandarynki

Kiedy widzę przed sobą tablicę z napisem „Cannes”, czuję uderzenie endorfin a w oczach pojawiają się łzy szczęścia. Jeszcze tylko kilka kilometrów i meta! Przez ostatni kilometr przedzieramy się przez gęsty tłum kibiców. Ich doping motywuje mnie do tego stopnia, że przyspieszam i zaczynam finiszować. Przez moment czuję lęk, że nie wystarczy mi sił do końca, że padnę na trasie. Kiedy jednak po oczach biją mnie migające światła oznaczające metę, natychmiast przechodzę w ostry sprint. Jak zwykle, dzieje się to poza granicami mojej świadomości. W momencie, gdy przekraczam linię mety, na zegarze widzę cyfry „3:31”. Kurka, czyli jednak pacemaker biegł na czas netto! Czyżby jednak życiówka nie była mi tym razem pisana? Na szczęście jakiś czas potem przychodzi SMS z informacją, że trzy i pół godziny złamałem, do tego o całe pięć sekund! Życiówkę zrobi też za chwilę Karolina, przybiegając na metę z czasem 4:11 z sekundami. Tymczasem, czekając na swoją przyjaciółkę, cieszę się życiem w strefie mety, gdzie wolontariusze rozdają nam całe naręcza bananów, jabłek, gruszek, pomarańczy i mandarynek. Doprawdy, południowa Francja to raj nie tylko dla wegan, ale i dla frutarian. Trzeba będzie tu wrócić!

Radość na mecie Fot. Karolina Rzeźnik

 

 

Krzysztof „Berger” Ulanowski


 

Dodaj komentarz