sobota 13, Styczeń, 2024

Grand Prix Krakowa (styczeń)

Grand Prix Krakowa w biegach górskich to cykl biegów na różnych dystansach. Organizowane są w sezonie jesienno-zimowym od listopada do marca na zróżnicowanych dystansach od trzech do ponad trzydziestu kilometrów. Wszystkie biegi odbywają się w pięknych okolicznościach natury Lasku Wolskiego w Krakowie. Biegi mają już ponad dziesięcioletnią tradycję i nieznacznie zmieniły się na przestrzeni dekady. W sezonie 2023/2024 odbywają się na pięciu dystansach: 3,7km, 5,7km, 11,6km 23,2km i 34,8km oraz w formule biegów dla dzieci. Każdy uczestnik może zapisać się na więcej niż jeden bieg. Główne ściganie odbywa się w niedzielę, zawodnicy różnych dystansów startują o innych godzinach. Dodatkowo w sobotę, w przeddzień głównych zmagań, można pokonać oznaczoną trasę samodzielnie rejestrując czas i ślad GPS. Ten rodzaj wyścigu nazywany jest rywalizacją GPS. Najbardziej zaprawieni zawodnicy startują nawet na dwóch, a może nawet na trzech dystansach w jeden weekend.


Pierwszy weekend nowego roku w stolicy Małopolski biegacze i my, reprezentanci Vege Runners z Krakowa, świętowaliśmy uczestnicząc w trzecim etapie cyklu Grand Prix Krakowa w biegach górskich. W grudniu pierwszy raz od kilku lat mieliśmy trudne, prawdziwie zimowe warunki biegowe. Nie można było wtedy odmówić uczestnikom, bez względu na dystans w którym startowali, zaciętości w pokonywaniu kolejnych kilometrów. A trasa wysoko zawisiła poprzeczkę technicznej trudności. Myślę, że organizatorzy innych ekstremalnych biegów zimowych mogli na widok warunków w grudniu z aprobatą pokiwać głową.

Po zakończeniu zmagań na początku grudnia w Krakowie zimowa aura opuściła nas. Pogoda przypominała momentami przedwiośnie, a czasem późną jesień. Zimowej aury mogliśmy jeszcze doświadczyć w poranek wigilijny, ale z pierwszą gwiazdką śnieg rozpuścił się. Nie oczekiwałem powrotu zimy przez kolejny miesiąc. Ale na bieg noworoczny zrobiono mnie psikusa. W sobotę padał deszcz. Uczestnicy mierzący się w rywalizacji GPS mieli trudny orzech do zgryzienia. Mogli albo powalczyć o wynik i zaryzykować upadek na trasie, albo odpuścić i dobiec w jednym kawałku do mety. Warunki były bardzo jesienne. Temperatura powietrza wahała się, ale utrzymywała się powyżej zera. W sobotę biegaczom zadanie utrudniało grząskie błoto na stromych podejściach oraz trudne technicznie piekielnie śliskie zbiegi. Obfite opady deszczu zwiastowały trudne warunki poślizgowe w kolejny dzień.

W nocy z soboty na niedzielę nieoczekiwanie spadł śnieg. Po obudzeniu, gdy wstałem z łóżka, przeciągając się wyjrzałem przez szparę w żaluzjach. Miałem mieszane uczucia. To co zobaczyłem było deprymujące. Po sobotnim deszczu spodziewałem się baginistego podłoża, a przez okno widziałem gęsto padający śnieg. To zwiastowało, że temperatura zeszła na minus. Z jednej strony w lesie błoto mogło zamarzać i tworzyć śliskie skostniałe, ostre grudy, na których nie sposób złapać przyczepność. Z drugiej strony śnieg mógł się roztapiać i przewidywałem, że będzie przybywać błota, które w żadnym wypadku nie zwiększa stabilizacji w trakcie pokonywania trasy.

Gdy wyszedłem na pole pierwsze zetknięcie z ostrym powietrzem było nieprzyjemne, ale po chwili mogłem wziąć głębszy wdech. Wbrew fatalistycznym odczuciom warunki w Lasku były zaskakujące – optymalne. Temperatura spadła do -4 stopni i była to idealna aura do biegania. Jeżeli chodzi o podłoże, to na zbiegach, gdzie niejednokrotnie wywinąłem orła, błoto było grząśkie, smoliste, głębokie. Dawało to przyzwoite wsparcie i spowalniało, gdy się za bardzo rozpędziłem. Normalnie nie mógłbym nigdzie wyhamować, ale w takim przypadku mogłem spokojnie biec, wiedząc, że nie muszę wkładać dodatkowego wysiłku, aby zwolnić. Na trasie natomiast czapy puchatego śniegu dawały nadzieję, że jakikolwiek upadek, który zakończy się w tej białej pierzynie, nie będzie powodował żadnego uszczerbku na zdrowiu. Jednocześnie ilość śniegu nie wymuszała biegnięcia skipem z kolanami wysoko ponad brzuch. Ale było go na tyle dużo, że dawał dodatkową stabilizację na kamiennym podłożu. To były wyśmienite warunki do pokonywania przeszkód w Lesie Wolskim.

Przed startem wymieniłem kilka zdań z Konradem z naszej marchewkowej małopolskiej ekipy. Konrad wraca do biegania po wybijającyn z rytmu przestoju. To jednen z tych zawodników, których poznałem przed moim pierwszym maratonem w Warszawie ponad 10 lat temu. Pamiętam, jak wtedy wraz z kilkom innymi zawodnikami z Vege Runners na pasta party planował pobiec poniżej trzech godzin. Dla mnie do tej pory taki wynik jest kosmiczny. A Konrad to niemalże legendarna dla mnie postać. Wtedy w Warszawie pobiegłem swój pierwszy maraton w czasie ponad cztery i pół godziny.

Tydzień treningowy zostawił większy uszczerbek na kondycji i nie czułem się w pełni przygotowany fizycznie. Rozgrzewkę zrealizowałem skrupulatnie i w całości. Bufet przedstartowy w postaci banana i żelu dał mi potrzebny zapas energetyczny. Na starcie pojawiłem się trochę późno i zająłem miejsce w niezbyt wygodnej grupie. Rozpocząłem bieg niemrawo. Musiałem przez pierwszy kilometr dużo wyprzedzać i wzrokiem szukałem znajomych twarzy, z którymi rywalizuję przez cały cykl.

Gdy tak ochoczo wyprzedzałem kolejnych zawodników, udało się minąć Konrada. Wtedy poczułem, że chyba biegnę za szybko. Na „Prologu” GPK w październiku wyprzedziłem go w mniej więcej tym samym miejscu. Wtedy biegłem na dwukrotnie krótszy dystans. Konrad dogonił mnie na dwóch kilometrach i mogłem obserwować tylko jego podeszwy przez chwilę. Postanowiłem, że nic się nie stanie, gdy mnie minie. Będę biegł swoje.

W szybkim tempie udało się pokonać jeszcze kilka grup. Gdy doganiałem jedną, to trzymałem się jej przez kilka chwil. Chowałem się za ich plecami. Gdy odpocząłem wystarczająco zaczynałem rozglądać się jak daleko jest kolejna grupa. Gdy poczułem, że moja aktualna grupa słabnie, rzucałem się jak drapieżnik do kolejnej. Próbowałem gonić grupę sprawnie, ale zostawiałem możliwość zabrania się ze mną komuś z aktualnej grupy. Motywuje mnie, gdy czuję presję i ciężki oddech za plecami. Tupot za mną dodawał mi energi. Ryzykowałem, że wywrócę się i szybciej przebierałem nogami, aby jak najszybciej zrównać się z osatnim zawodnikiem kolejnej grupy.

Pod koniec wyścigu sytuacja ustabilizowała się i biegłem w znacznych odległościach pomiędzy dwoma zawodnikami. Zawodnika przede mną doganiałem na podbiegu, a zawodnika za mną zostawiałem mocno w tyle. Zbiegi nie są moją mocną stroną, więc następnie na nich traciłem z kolei sporo do uczestnika przede mną, a ten za mną prawie mnie prześcigał. Ostatecznie zabawa się skończyła i na ostatnim, najtrudniejszym zbiegu dałem się wyprzedzić dwóm zawodnikom. Później trochę ich próbowałem gonić, ale bez rezultatu. Kto biegł trasę GPK, ten wie, że ostatnie podbiegi są najtrudniejsze i zawsze jestem zaskoczony tym trzecim, ostatnim. Tam już nie sposób kogoś prześcignąć.

Ostatecznie zająłem niezłe, bo 36 miejsce w klasyfikacji z prawie 9 i pół minuty straty do lidera. Według czasu straty, to bieg mogę porównać z wynikiem z poprzdniego miesiąca. Czas netto na mecie był 2 minuty krótszy niż poprzednio. Za swój mały sukces uważam, że udało się rywalizować z Konradem. Zawsze myślałem, że Konrada nie dogonię nawet, gdy będzie biegł na jednej nodze z zawiązanymi oczami. Ale widać, że gdy robi sobie spokojne rozbiegania, to mogę z nim nawiązać kontakt. To pokazuje, że trening nie idzie w las!

Bieg noworoczny to trzeci start w cyklu i jest to już środek rywalizacji. Można pokusić się o jakieś wnioski i zestawić wyniki z innymi zawodnikami. Formuła zawodów jest taka, że biegamy w różnych warunkach pogodowych. Zmagamy się z odmiennymi trudnościami. Pierwszy start można zaliczyć do startów jesiennych. W grudniu i styczniu panowała iście zimowa sceneria. Liczę, że w lutym pojawi się trochę suchej ziemi i więcej śliskich zmarzniętych kamieni. W marcu okaże się, kto rzetelnie przepracował zimę i nie obijał się na treningach. Pogoda powinna być najlepsza i czasy godne pochwalenia się wśród znajomych. Teraz to absolutnie ostatni moment, żeby zapisać się na dwa ostatnie starty. W lutym należy pobiec, aby wybadać trasę i zrozumieć jak rozkładać siły. W marcu to już będzie finał cyklu, nie bierzemy jeńców – wciskamy gaz do dechy!

Już dziś wiem, że plany urlopowe pokrzyżują mi plany startowe i za miesiąc wystartuję w ostatnim wyścigu. Do punktacji generalnej liczą się wyniki z czterech najlepszych wyścigów. Liczę, że pomimo zupełnie tragicznego pierwszego startu uda się wspiąć w klasyfikacji generalnej wyżej niż w poprzednich latach. Będę musiał dwukrotnie szybciej pobiec w lutym, aby to oczekiwanie się spełniło.

/Marek Włostowski

Dodaj komentarz